Ponieważ miałem długą przerwę w pisaniu, to teraz wrzucę tekst z mniejszym odstępem czasowym.
Z ula wyroiły się pszczoły.
To jest tak zwane "otwarcie". Pierwsze zdanie, które ma przyciągnąć czytelnika i już go w tekście zatrzymać. Sztuka, jaką praktykują zawodowi pisarze. Najsłynniejszy taki strzał w polskiej literaturze wydał z siebie bodaj Stefan Żeromski w epopei pt. "Popioły": Ogary poszły w las. Przez wiele lat był to jeden z "żelaznych" cytatów, jakimi po prostu musieli się posługiwać tak zwani kulturalni i wykształceni. Żeromski miał więcej niezłych otwarć: Ocknęło się znów zimno targające wnętrzności — i cierpienie, co raz wraz jak toporem rozrąbywało głowę. — to z "Wiernej rzeki". Teraz niby takie ni to, ni sio, a przecież zaraz się pytamy, o co kaman: Termin odstawienia Marcina do szkoły przypadł na dzień czwarty stycznia. — to z "Syzyfowych prac".
Cóż, moje otwarcie nawet się do tego nie umywa. Zatem spróbujmy jeszcze raz:
Ludzie już od dawna nie potrzebują miodu.
Lepiej?
O, znacznie lepiej. Bo brzmi, jakby dla nas, pszczelarzy, gorzej. Gorze nam! Ludzie nie potrzebują miodu! I to już od dawna! Co robić, panie wójcie? Co my tera zrobimy z tymi beczkami, co pochowalim pode sianem?
Ano nic. Przecież powiedziałem: od dawna. Czyli nie od wczoraj. Konkretnie to mniej więcej od początku XX wieku - zaczął się proces, w którym miód utracił swoje cudowne właściwości. Wówczas właśnie, a konkretnie w 1908 roku znany niektórym honorowy (obok Hitlera, upss, przegrałem dyskusję prawem Godwina!) obywatel Wrocławia, niejaki Fritz Haber, opracował przemysłową metodę syntezy amoniaku, co rozpoczęło wielką karierę współczesnych nawozów azotowych. I raz na zawsze rozwiązało problem głodu na świecie: dziś wystarczy zbudować fabrykę, w której wprost z atmosfery pobiera się biodegradowalny, ekologiczny i odnawialny azot (którego tam i tak jest mnóstwo, bo aż 78%) i zamienia się w żyzność naszych, polskich gleb. Albo innych, np. bangladeskich. Dzięki całej grupie niedługo później wynalezionych wszelakich nawozów mineralnych (zwanych popularnie sztucznymi), w tym Wielkiej Trójce, czyli NPK, samowystarczalność żywnościową mogłaby nawet osiągnąć Środkowa Sahara, gdyby jeszcze znalazło się tam gdzieś trochę wody. To znaczy, przypuszczam, że Środkowa Sahara akurat jest samowystarczalna żywnościowo, bo nie potrzeba zgoła żadnej żywności, aby wyżywić zerową populację. Ale miałem na myśli raczej wybuchającą afrykańską demografię, która może sprawić, że nawet na ergach się zaroi od głodnych ludzi. I jakby tak sobie posypali te piachy i żwiry stosownymi nawozami, a do tego podlali to sowicie wodą - to może bym tam co urosło?
Na początku XIX wieku, kiedy Napoleon uczynił w miarę skuteczną blokadę morską Europy (co może brzmi absurdalnie, boć blokował samego siebie - ale tylko tak brzmi, trzeba książek więcej poczytać), ta utraciła (okresowo) ewentualnie osłabiła (na dłużej) kontakt ze swoimi koloniami, gdzie w imię demokracji i powszechnej wolności eksploatowano czarnych niewolników przy produkcji cukru z trzciny cukrowej. I tenże przestał dopływać zbyt intensywnie do portów i osładzać herbatę (tragedia!). Najbardziej uderzyło to po kieszeni Brytyjczyków, większościowych właścicieli tych rajskich ogrodów, gdzie trzcina rosła ku ogólnemu pożytkowi i cywilizowaniu Murzynów. I o to Cesarzowi chodziło. Ale cukru jak nie było, tak nie było - a brak cukru nie bardzo poprawia humor, a właściwie to można zaryzykować twierdzenie, że psuje. Zatem Napoleon zwolnił z podatków odpowiednich ludzi i w try miga w całej Europie (a nawet w Rosji) wyrosły cukrownie rafinujące Białą Śmierć z buraków cukrowych. Wtedy był to eliksir życia, bo raczej je przedłużał. Dzisiaj oficjalna wersja brzmi, że skraca.
Za to miód jest lekarstwem. Chociaż w 98% składa się z cukru. To znaczy, z cukrów prostych, nie z obrzydłej sacharozy, to znaczy, z niej też, ale w mniejszym procencie, za to więcej w nim fruktozy, glukozy, a czasem i innych, już nie tak prostych i zdrowych, jak dekstroza, maltoza i kto wie, co tam jeszcze. Znaczy, tak się powszechnie uważa. Brawo my, pszczelarze. Że podtrzymujemy ten bzdurny mit.
Owszem, przed 1880 rokiem, gdy europejska produkcja cukru buraczanego przekroczyła światową produkcję cukru trzcinowego, był onże rarytasem dostępnym dla nielicznych najbogatszych. A śmierć głodowa, z niedożywienia, powszechnym dopustem tych licznych najbiedniejszych. To się jednak zmieniło z wyżej i niżej wymienionymi wynalazkami. Żyjemy w zupełnie nowym, magicznym świecie.
Nie pomnę już, czy to Książę Pepi, czy jakiś inny magnat tuż przed zanikiem Rzeczpospolitej na rzecz zaborców urządził kulig na Krakowskim Przedmieściu (Warszawa, Polska)... W środku lata wysypał ulicę cukrem i pojechał po nim na saniach zaprzężonych w dwa niedźwiedzie. To była kawalerska fantazja! Ale wróćmy do kwestii miodu.
Czyli wynalazek cukru buraczanego, a parę dekad później nawozów sztucznych, rozwiązał problem głodu. Od tej pory ludziskom jeszcze się czasem zdarzało umrzeć z braku jedzenia, ale tylko i wyłącznie z winy polityków, którzy dla ogólnego i powszechnego dobra, umyślnie, lub dla zabawy, lub z chciwości, skąpstwa, lubo z głupoty (to znaczy raczej operator logiczny "oraz" by tutaj lepiej pasował) postanowili zagłodzić ludność jakiegoś obszaru. Ale już nie z winy klimatu, przyrody, czy jak to zwał. Tylko na własne, różnie pojmowanej ludzkości, życzenie.
Wyobraźmy sobie zatem takie mniej więcej średniowieczne lub nieco późniejsze tak sobie w dzieciństwie odżywione ciało targane okresowym głodem (zwykle na przednówku) i w rzadkich wypadkach syte (np. w święta Bożego Narodzenia lub Wielkiejnocy) po dziurki w nosie. Taki wychudły wypłosz, gdyby łyknął łychę miodu prosto z dzbana, to by natychmiast odczuł poprawę swojego dobrostanu. A czasem przemianę złostanu na dobrostan. Gdyby akurat walczył z jakąś chorobą, być może po tygodniowym wspomaganiu miodem udało by mu się wygrać. Tak to właśnie miód jest lekarstwem: wzmacnia siły witalne organizmu, poprawia zdolność regeneracji, odporność i zadzierzystość (tą łóżkową również). O ile te siły witalne pozostają w istotnym osłabieniu z powodu niedoborów źródła siły witalnej.
Ale dziś mamy raczej odwrotny problem: jak pozbyć się nadmiaru przyswajanej przez pokarm energii (w uproszczeniu, dietetycy-amatorzy: cisza!). Po różnych kątach ciała odkładają się nam niechciane zapasy, bo organizm nauczony milleniami głodówek nie wierzy, że następny obiad na stówę się wydarzy. Nakazuje żreć, kiedy jest, bo potem nie będzie, albo będzie mniej, albo będzie gorzej. Ale jak na złość nie jest gorzej, tylko coraz lepiej, więcej i taniej. Więc ciało wprost tryska objawami, które kiedyś postrzegano jako zdrowie i siłę: jesteśmy tłuściutcy i okrąglutcy, rumiani, a oczy nam błyszczą. A takie ciało ma swoje zdolności regeneracji, odporność i zadzierzystość wyprowadzone na najwyższe możliwe szczyty. Oczywiście pod warunkiem, że oprócz obżarstwa praktykuje jeszcze jakiś trening, już choćby tylko łóżkowy. Ale karate też nie zawadzi.
W takiej sytuacji miód już nie stanowi lekarstwa, bo nie zdolen jest niczego istotnie poprawić. Nie trapią nas bóle zębów (dzięki dentystom, pardą, stomatologom) i choroby z niedożywienia (poza rzadkimi przypadkami klinicznymi i nieco liczniejszymi - na własne, np. wegan, życzenie). Miód może co najwyżej wprowadzić nową jakość do naszego rajskiego, sytego i bezpiecznego życia. Bo ma swój smak, a wieloletnia praca propagandowa oraz pozostałości starożytnej mitologii okresu głodu pozostawiły mu bardzo dobrą markę, na której można zbudować wspaniały, hipsterski wizerunek. Czyli ta nowa jakość to głównie wrażenie własnej zajebistości wyprowadzone o trzy oczka wyżej na skali Świętego Hipstera.
I nie będę krył, że mnie to cieszy. Sam bardzo lubię miód, szczególnie w herbacie. I po stokroć go wolę od cukru. I kiedy już nalejemy w słoiki nasz zbiór z danego roku, odkładamy sobie słuszną część, którą ewentualnie możemy podzielić się z najlepszymi przyjaciółmi - nie sprzedajemy jej, tylko zużywamy we własnej kuchni. A resztę, oczywiście, sprzedajemy. Ale to właśnie - resztę. Bo my również bardzo cenimy własną zajebistość.
Wesołych Świąt
Wpis poprzedni nastąpił w sam przeddzień Świąt. Cóż, spóźnił się nieco. Nie planowałem w nim zamieszczać życzeń, więc ich w nim nie było. Zatem teraz, mocno poniewczasie, życzę wszystkim, nie tylko pszczelarzom, aby miodu mieli wbród, niech Wasze blaty wciąż się lepią od tej złocistej słodyczy!
Jeszcze raz: Wesołych Świąt! No, to już minęło. Zatem: Szczęśliwego Nowego Roku! (to też minęło, ale co tam)
Komentarze