Sezon 2018 mija powoli, powoli. Ale stale i nieuchronnie. Ogarnęła mnie zatem melancholia przedjesienna, a umysł odtwarza znane sobie z lat wcześniejszych klisze, bo wymaga to mniej myślenia, a zatem i strat energii.
Jedną z nich jest wyświechtane spostrzeżenie, że od czasu, gdy zająłem się pszczelarstwem, doznałem przesunięcia fazowego w postrzeganiu cykli przyrody. Kiedyś wiosna zaczynała się najwcześniej w połowie kwietnia, jak pogoda zaczynała się z deczka poprawiać. Miły sezon trwał do pierwszych chłodów, przy czym sierpień postrzegałem jako pełnię lata, a wrzesień jako jego schyłek - babie lato. Czasem wydłużało się to do połowy października, kto wie, może stanie się tak i w tym roku. Tymczasem pszczoły skłoniły mnie do uruchomienia trybu wiosennego już w połowie lutego, najpóźniej na początku marca. A sezon kończy się wraz z miodobraniem z nawłoci, choć jest to tylko lokalna, nasza, podmetropolitalna osobliwość. Tak naprawdę już w połowie lipca tempo prac pasiecznych spada drastycznie. A w tym roku dodatkowo wszystko wydarza się wcześniej o dwa tygodnie.
Czyli już od ponad miesiąca uprawiam pszczelarstwo głównie w głowie. Nie chce mi się iść do stolarni (jak nazywam garaż z powodu zalegającej na podłodze warstwy trocin). Prace pasieczne, choć niosą wiele radości, wydarzają się sporadycznie. Wielki kontrast między intensywnym majem i czerwcem, a obecnym czasem. Jednak wolę, kiedy presja zmusza mnie do codziennego zaangażowania, niż takie ściubienie raz w tygodniu. Łatwiej się zmotywować i zrobić coś konkretnego, a nie tylko o tym rozmyślać.
Tak czy owak sądzę, że pora na kolejne ogólniejsze podsumowanie. Szczegółowe zrobię, jak już sezon rzeczywiście się skończy, rodzinki zostaną kompletnie ustawione do zimy, zakarmione i pozostawione same sobie. Wtedy też postaram się je policzyć i finalnie odtworzyć, co gdzie mieszka.
Urodzajna susza
Sezon ten różnił się od poprzednich znaczną urodzajnością, pomimo suszy (jak pisałem wcześniej, podczas 3 miesięcy wiosny zaliczaliśmy najwyżej 1/3 średniej opadów dla tego okresu). Widać to było nie tylko w ulach, ale i na roślinach. Po zimnym marcu przyroda wprost wybuchła i do końca maja darzyła dość szczodrze nektarem, aby najdalej w połowie czerwca gwałtownie go obciąć przy okazji rozpoczęcia sezonu burz. Moje jabłonki ogródkowe, choć od dwóch lat nie przycinane, obrodziły ponad spodziewanie (właśnie dlatego leniłem się, bo gdybym je przycinał, to owocu byłoby jeszcze więcej). Pod domem unosi się zatem mieszanka zapachów z gnijących jabłek, których nie nadążamy zbierać (bo i co z nimi robić?), oraz odparowywanego nektaru z nawłoci - niektórzy porównują go do aromatu dawno nie pranych skarpet, ale mnie się on kojarzy po prostu z miodem. Mój wujek - kwalifikowany ogrodnik - twierdzi jednak, że jabłkowy urodzaj ma silny związek z faktem, że w tym roku postawiłem pod domem solidną część swojej pasieki. W okresie kwitnienia drzewek owocowych w odległości najwyżej kilkudziesięciu metrów od nich znajdowało się kilkanaście średniej siły rodzin pszczelich. Wujek uważa, że zapylenie drzew poprawiło się o co najmniej 30% bezpośrednio dzięki temu. Cóż, akurat ten aspekt pszczelarstwa dotychczas interesował mnie tylko marginalnie, ale może pora więcej na ten temat się nauczyć?
Lipcowy głód w ulach sprawił, że ostatnie serie odkładów udały mi się tylko w znikomym stopniu, gdyż z braku doświadczenia nie zapewniłem im stosownego personelu obronnego. W związku z tym pod krzakami suszą się na słońcu ramki pełne zamarłego czerwiu, porzuconego przez rabowane pszczoły. Ponieważ kalendarz urlopowy nie podlegający negocjacjom nakazał mi wyjazd na dwa tygodnie od połowy do końca lipca, oszczędzone mi było obserwowanie tego okresu na pszczołach. Jednak ta cezura sprawiła, że wszelkie prace pomnożeniowe postanowiłem zakończyć wcześniej, a po powrocie koncentrować się już tylko na przygotowaniu rodzin na zbiór nawłoci. Jednocześnie podszedłem do sprawy "ekologicznie", czyli nie przeprowadziłem miodobrania po zakończeniu nektarowania lipy. Podszedłem do sprawy w taki sposób, że te, co sobie nazbierały (tj. rodziny produkcyjne), niech sobie teraz zjedzą, ile potrzebują. Czego nie zjedzą do nektarowania nawłoci (pszczoły preferują świeżą paszę, podobnie do ludzi), i tak będzie moje. Na razie przynajmniej nie czuję mięty do dzielenia miodów na odmianowe.
Realizacja planów i eksperymentów
Namnażanie
Błędy wynikające z braku obycia i doświadczenia przyniosły taki skutek, że plan ilościowy rozwoju pasieki nie został osiągnięty. Zamiarowałem posłać do zimy 80 pni o różnej sile. Dobrze będzie, jeżeli zazimuję 60 jednostek w ramach swojej gałęzi branżowej.
Początki wyglądały obiecująco, pierwsze odkłady to ramki podkradane z silnych rodzin, aby je osłabić i zapobiec wyrojeniu - dziś, po pewnym czasie, tak sobie myślę, że w momencie, kiedy osiągnę już zamierzoną liczbę rodzin dla gospodarki (w moim pojęciu) hobbystycznej (czyli około 100 czynnych pni, pełnowymiarowych oraz przezimowanych nukleusów na wiosnę), w następnych latach w zasadzie wystarczyłoby to dla uzupełniania stanu pasieki. Pierwsze odkłady sprawiają wrażenie gwałtownego przyrostu ilościowego, a i też ładnie rosną i pod koniec sezonu wszystkie prawie (za wyjątkiem jakichś pojedynczych pechowców, co im matka nie wróciła z lotu godowego) dysponują siłą omalże pełnowymiarowych rodzin. Eksperyment ze sztucznym utrzymywaniem takich nukleusów w zmniejszonej przestrzeni ciągle trwa, o nim będzie niżej.
Nieco gorzej sprawy się miały z mnożeniem techniką hodowlaną, czyli podbieraniem materiału od słabiaków i zasiewaniem w nim genetyki sztucznie rozmnożonej metodą graftowania czyli po prostu wychowu matek w rodzinach wychowujących. Sam proces wychowu, jak dziś to widzę, wymaga jeszcze dopracowania.
Kolega Szymon zwraca się w stronę ilości, tj. pragnie w przyszłym roku wypróbować metody przemysłowe, gdzie w jednej rodzinie można snadnie zacząć wychów mateczników, a takie dobrze podlane mleczkiem przekazać do miodni w innej silnej rodzinie, gdzie zostaną "wygrzane" - metoda zwana starter-finiszer, bo wymaga niejako dwóch etapów. Ale za to teoreticznie pozwala na wyprodukowanie naprawdę wielkiej liczby mateczników przy minimalnym (relatywnie) nakładzie pracy (bo zasobów wymaga i tak adekwatnych do skali wychowu). Ja się waham, ale ciągle skłaniam ku metodzie websterowsko-palmerowskiej (choć u Pidka w książce też jest opisana, więc w naszych stronach nie stanowi żadnej tam halo-nowinki, po prostu my kochamy sposoby przemysłowe). I nie palmerowsko-websterowskiej. Ciągle nie straciłem mięty do wychowu mateczników w jednej rodzinie od początku do końca. Wciąż mnie kręci dopracowanie sztucznego wzmocnienia tej rodziny czerwiem pobranym od innych rodzin (zwanych fabrykami czerwiu). Jest to metoda bez wątpienia mniej wydajna ilościowo, ale chyba daje się łatwiej przeliczyć na konieczne zasoby i bardzo na to liczę, że daje większe prawdopodobieństwo uzyskania świetnych jakościowo matek. Czyli ma zrównoważone podejście ilość versus jakość. Oczywiście, gdybym chciał w sezonie wychować do 50 mateczników (w efekcie ze 20-30 matek unasiennionych), poszedłbym w stronę sposobów jeszcze bardziej promujących jakość nad ilością: metody Alley'a albo Millera. Ale, jak to mawia kolega Łukasz, są to metody "ciapane". Czyli stosuje się w nich nóż i gorąco, wokół kapie wosk i miód, brudzą się ręce... W metodach przemysłowych też się brudzą, ale przekładanie larw mogę snadnie robić przy stole jadalnym i żona nie zaczyna nerwowo szukać patelni, żeby mi nią przydzwonić w garnek.
Tak czy owak w tym dziale daję sobie co najwyżej trzy na szynach. Przełożyłem w 5 seriach łącznie ok. 150 larw, z czego udało się pozyskać nie więcej niż 65 mateczników, z czego nie więcej niż 30 dziś sobie jajczy w ulach i wysyła pszczoły po pyłek. Zawodowcy uznają łączną wydajność 70%. Moja nie przekroczyła 20%.
W momencie, gdy piszę te słowa, mam bez wątpienia 60 czynnych pni, ale wciąż nie ma pewności, że wszystkie dotrwają do zimy.
Wieże czyli bee-bombs i zrzut na węzę
Ale niemal rzutem na taśmę udało się zrealizować inny eksperyment, który mi chodził po głowie od czasu, gdy przeczytałem o sprytnych Szwedach przesypujących pszczoły we wrześniu na węzę. Uznałem, że po sprawdzeniu i wyćwiczeniu tej metody może ona okazać się wielką pomocą w utrzymaniu pasieki bez leczenia lub z minimalnym leczeniem. W końcu polega ona na tym, że w pewnym momencie pozbawia się rodzinę całego nagromadzonego czerwiu, a za tym i pochowanego pod zasklepami pasożyta. Wszystkie pszczoły, łącznie z matką, przesypuje się na korpus pełen ramek z węzą. Przenosi się tylko te osobniki Varroa destructor, które w danym momencie siedzą na pszczołach. A i tych można wówczas dość łatwo się pozbyć, jeżeli taka wola pszczelarza. Jest na to parę dni, zanim nie zbudują nowych komórek do zaczerwienia. Taką ogołoconą z plastrów rodzinę trzeba solidnie nakarmić. Postanowiłem podać każdej z nich moją znormalizowaną dawkę, czyli 5kg cukru w postaci syropu 1:1. Na bazie tej ilości wszystkie 5 rodzinek zdołało prawie w całości odbudować korpus węzy Zandera (czyli powierzchnię niewiele się różniącą od ramki Wielkopolskiej). Czyli pierwszy sukces.
Eksperyment ten postarałem się zsynchronizować ze znanym mi miejscowym planem pożytków, tj. aby nie likwidować (jak w wypadku kolegów ze Skandynawii zapewne ma to miejsce) czerwiu, ale go wykorzystać do kolejnego eksperymentu, o którym opowiadał Mike Palmer w swoich wykładach - bee bombs. Podobno pomysł pochodzi jeszcze od Brata Kolumbana, który uczył pszczelarstwa samego Brata Adama. Rodzina sztucznie wzmocniona czerwiem od innych rodzin w odpowiednim czasie wręcz wybucha pszczołą, następnie następuje przegrupowanie i pojawia się ogromna siła robocza to zbierania miodu z terenu. W wypadku mojej okolicy po zakończeniu kwitnienia lipy następuje parę tygodni posuchy nektarowej, kiedy pszczoły niespecjalnie mają co robić. Planowałem zatem przesypywanie na węzę uczynić zaraz po wystąpieniu głodu (co było dość ryzykowne ze względu na zagrożenie rabunkami), aby bezrobotna pszczoła w rodzinkach skierowanych na węzę miała co robić (do odbudowy całe gniazdo), a jej czerw zajął sąsiednie, wzmocnione nim rodziny (trzeba go w końcu wychować). Niestety (czy może - stety) przyspieszone tegoroczne kwitnienie zaburzyło nieco mój plan i przesypywanie odbyło się na samym początku sierpnia, kiedy głód polipowy już się kończył.
Przyjechał Konrad - mentor i pomógł w akcji. W godzinkę uwinęliśmy się z robotą, tj. przesypaliśmy, odzyskane korpusy podaliśmy do stojących obok rodzin tworząc tak zwane wieże, przesypańce zakarmiliśmy po baniaczku syropu i nastepnego dnia rano wyjechali na żagle. Po powrocie szybkie zerknięcie pod podkarmiaczki - i sukces! Korpusy prawie w całości odbudowane. Pozostało czekać na wyniki działania pięciu bee-bombs, czy się sprawdzą, czy to zadziała, czy przyniesie więcej miodu?
Otóż przyniosło - acz nie aż tak dużo więcej, żeby odtrąbić pełen sukces. W końcu pszczelarstwo to proces, a nie stan. Zatem wiele wątpliwości, pytań i rozmyślań jeszcze mnie czeka. Na razie obstawiam, po samym oglądzie odebranych "wieżom" ramek z miodem, że nadbudowywanie rodziny korpusami z suszem, miodem i czerwiem nie powinno się odbywać bezmyślnie. Trzeba te ramki jednak nieco przegrupować. Pytanie tylko: jak?
Plan bee-bombs opierał się o kilka obserwacji:
- Pszczoły po lipie wykazują już tylko śladowe tendencje do rójki, zatem ewentualny nadmiar robotnic nie grozi osłabieniem rodziny tuż przed nowym pożytkiem.
- Znana wszystkim z książek obserwacja, że zbiory z ula dwukrotnie większego są trzykrotnie wyższe, niż z ula mniejszego. Czyli opłaca się posyłać do pracy duże rodziny.
- W porze kwitnienia nawłoci (w którą celowałem z "wieżami") pszczoły mają już tendencję do gromadzenia pokarmu w bezpośrednim sąsiedztwie czerwiu, zatem nie da się skutecznie pograć kratą odgrodową. To samo zjawisko stwarza obawę u wielu, że pszczoły zaleją nektarem wszystkie puste komórki i w momencie, kiedy pora wychowywać pszczoły zimowe, matka nie będzie miała gdzie czerwić.
- Pora kwitnienia nawłoci uważana jest w naszym kraju za ostateczny termin szykowania rodzin pszczelich do zimy. Wielu pszczelarzy uważa, że już za późno na zbiory miodu, bo nie zdąży się rodzin zakarmić. Jednocześnie wydłużona praca na nawłoci stwarza liczne innego rodzaju zagrożenia, jak zwiększone porażenie warrozą, bo odwleka się też w czasie moment leczenia.
Generalnie trudna sprawa. Jak przekonać pszczoły, żeby składały zapas w możliwie wielkim ulu, kiedy one właśnie chcą zapełniać komórki po dopiero co wygryzionych pszczołach? To znaczy - jak się da, to da się, ale jak to zrobić, żeby nie musieć co parę dni biegać do uli i znowu w nich mieszać?
Nukleusy w zmniejszonej przestrzeni
Eksperyment ten pojawił się spontanicznie niejako na podstawie zeszłorocznej obserwacji jednej rodzinki przedwojennej, która przetrwała zimę bez leczenia i dziś stoi w przedsionku Fortu Knox. Otóż powstała ona zapewne gdzieś w czerwcu, jako odkład typu łokełej. Z powodzeniem, w przeciwieństwie do swojej sąsiadki, wychowała nową matkę, która wróciła z lotu godowego. I tak rodzinka w przestrzeni na 4 ramki zaczęła pracę nad swoją przyszłością. Później bez wątpienia podłapała trochę pszczoły od umierającej sąsiadki, wreszcie w drugiej połowie lipca dostała półkorpusik z pustymi ramkami na spód.
Co się tam w środku działo - nawet nie próbowałem zgadywać. Rodzinka pięknie wszystko zalepiła, podwiesiła mostki do folii powałkowej. Pozostał mi prospekt na dziką zabudowę, którą snadnie pociągnęła w półkorpusiku postawionym na wierzchu tego wszystkiego, aby mieć w co pakować miseczki do podkarmiania.
I tak sobie postanowiłem tę rodzinkę zostawić bez leczenia. Trochę dlatego, że żal mi było tej pięknej zabudowy, którą uczyniły, z drugiej strony jakoś tak czułem, że mam do czynienia z perełką. Taką Małą Mi pszczelarstwa.
Przedwojenna pięknie przeżyła zimę zachowując całkiem sporo własnego zapasu. W porze powiększania przestrzeni, a konkretnie w połowie maja, została przewieziona do mnie pod dom i posadzona na dwóch korpusach, które dość sprawnie zagospodarowała. W porze kwitnienia lipy dostała kolejny korpus, w tak zwany razrez, zaopatrzony w ramki z półwęzą. Od tamtej pory już do tej rodziny nie zaglądałem. Aktualnie jej ul jest ciężki, pszczoły ładnie latają, żadnych z zewnątrz dostrzegalnych objawów problemów.
Obserwacja ta skłoniła mnie do powielenia eksperymentu w tym roku i takich ścieśnionych rodzinek zapodałem kilka - specjalnie nie rozszerzanych. Młoda matka nie będzie się roić, a pszczoły mają czas zagospodarować ograniczoną przestrzeń. Moja hipoteza jest taka, że długofalowo rodzinka taka pozostaje jak opóźniony biegacz w blokach startowych: inne już zagospodarowały po dwa korpusy, a ona wciąż na np. 6 ramach tkwi. Ale osiągnie wystarczającą siłę, aby przeżyć zimę. Wówczas, jeżeli dostanie stosowną przestrzeń, zachowa się jak ów zrozpaczony biegacz - wystartuje z kopyta i postara się nadrobić dystans, który, jak sądzi, dzieli ją od pozostałych. Innym porównaniem mogą być zbyt ciasne slipki... Ale nie podążajmy dalej tym tropem... A zatem będzie miała wielki wigor i zdolność rozwoju. Jeżeli dostanie dobrze skomponowane siedliszcze - będzie to bardzo dobra rodzinka o gwałtownym rozwoju. Zobaczymy, jak to wyjdzie. Ten eksperyment wciąż trwa. Skierowałem doń kilka rodzin w specjalnie do tego celu zbudowanych niewielkich skrzyneczkach.
Ręczniki Randy'ego Olivera
Zaciekawiony tekstami komercyjnego pszczelarza z Kalifornii, postanowiłem wypróbować to i owo z jego propozycji. Jedną z nich były ręczniki nasączone roztworem gliceryny i kwasu szczawiowego, położone na (lub do) gniazdo. Pszczoły miały to zgryźć, wynieść, a przy okazji otrząsnąć się nieco z łażących po nich roztoczy.
Kolejny eksperyment, który ocenić muszę na 3 na szynach. A to z powodu, że w sumie nie wiem, czy przyniósł sukces. Wyniki są sprzeczne i niejasne.
Co ciekawe, w różnych punktach Polski wielu innych pszczelarzy podjęło również próby z tymi ręcznikami, lub ich wariantem - paskami kartonu wtykanymi między ramki. Stąd mam też informacje z trzeciej, czwartej i piątej ręki, jak to oni tam oceniają. A oceniają w spektrum od obojętności (tj. nie zauważyli nic specjalnego) po euforię (warroza się sypie jak ulęgałki).
Niską ocenę przyznałem dlatego, że się poleniłem i już nie chciało mi się jechać po zastosowaniu ręczników (na wybranej wcześniej metodą kubeczkowania części pasieki) i sprawdzać stanu nasycenia roztoczami. Czyli ta ocena należy się raczej mnie, a nie metodzie.
Za to przy okazji innych zabiegów popatrzyłem sobie na te ręczniki po 2 i 3 tygodniach w ulach. Otóż silne i bardzo silne rodziny faktycznie spróbowały się z nimi mierzyć i w jakiejś części je zgryzyły. Słabsze i średniaki zajęły się ich propolisowaniem. Niektóre pokryły całą ich powierzchnię brązową warstwą, którą później musiałem zdrapywać dłutem.
Ostatnie miodobranie
Rodziny zaplanowane mniej więcej w celu wyprodukowania miodu to było zaledwie 12 pni, zatem nie oczekiwałem cudów, nawet pomimo obserwowalnej zwyżki wziątku w stosunku do lat poprzednich. Jeżeli coś mogę tu powiedzieć, to wreszcie chyba miałem dość suszu, aby odbierać prawie pełne korpusy. Może w następnym roku, jak suszu będzie jeszcze więcej, wreszcie będę to mógł robić po amerykańsku, czyli łapać za korpus, a nie omiatać poszczególnych ramek. Ale zobaczymy.
Miodobranie to świetna zabawa, choć także ciężka praca. Znój. Daje jednak tę ostatnią nagrodę za miesiące ciężkiej pracy na pasiece i za tysiące złotych zainwestowanych w jej utrzymanie i rozwój. To nie jest tanie hobby. Zbiory miodu pozwalają choć częściowo zrekompensować wydatki, o ile dopiszą jeszcze klienci.
Tak czy owak tegoroczne zbiory miodu przekroczyły znacznie sumę zbiorów za poprzednie dwa lata razem wzięte. Zatem - dobry rok i dobry susz. To, czego jeszcze będę się musiał nauczyć w tej materii, to wszystkich tych sztuczek pszczelarskich służących skuteczniejszemu rabowaniu pszczół. Dotychczas traktowałem je nieco po łebkach skoncentrowany bardziej na innych kwestiach, ale skoro suszu przybywa, to warto przyjrzeć się i tym trochę zaniedbanym obszarom...
Chcielibyście wiedzieć, ile miodu wzięliśmy? Ha! Dość powiedzieć, że więcej niż przez poprzednie dwa lata razem wzięte, przy czym miodobranie Jarka w ogóle nie wchodzi do rachunku. Nawet jeżeli wliczę jego tegoroczny zbiór do sumy lat poprzednich, to i tak w tym roku wyszło nam więcej. Po raz pierwszy mamy zagwozdkę, komu to wszystko sprzedać?
Teraz to się cieszę. Ale prawdziwy powód do radości oczywiście pszczelarz ma dopiero na wiosnę, kiedy widzi ruch na wylotkach. W dzisiejszych czasach to znacznie ważniejsze od zbiorów miodu...
Komentarze