Niezbyt to elegancko podsumowywowywowywać sezon, zanim oficjalnie się jeszcze nie skończył. Ale coś trzeba pisać, bo pustka na blogu.
Zaczęło się naprawdę z kopyta i fajnie było do połowy czerwca. Kolejne pożytki hojnie obdarzały pszczoły swoim nektarem i pyłkiem, więc rodziny robiły, co mogły, żeby się rozwinąć. W związku z tym realizując jednocześnie plan powiększenia pasieki, przecież udało się nam odwirować zbiory pośrednie, czyli oficjalnie rzecz biorąc - akację. Z lipy wyszło słabo, bo pogoda popsuła się ponad tydzień przed planowanym miodobraniem. Nie to, żebym pszczołom żałował, w końcu coś muszą jeść, ale w tym roku ćwiczymy rabowanie miodu. Bo przecież z czegoś te eksperymenty pasieczne utrzymać trzeba. Postanowiliśmy jednak miodobranie odłożyć na lepsze czasy. Czego nie zjedzą na głodzie, i tak będzie nasze.
Pracy bowiem w pasiece było huk.
Zrealizowałem w międzyczasie kilka co łatwiejszych planów eksperymentalnych, jak to np. zmieszałem szuwaks tymolowy do zaprawiania syropu cukrowego, co ma zapobiegać fermentacji. Faktycznie, zapobiega. Pszczoły syrop pobierają. Czyli plusik.
Zmontowałem też kubeczki do badania porażenia rodziny roztoczem Varroa destructor, bo w tym sezonie zamierzam do zimowej selekcji skierować tylko rodziny, które radzą sobie z nim najlepiej - będą moim przyszłorocznym zasobem do pobierania odporniejszej genetyki. Jeżeli oczywiście przeżyją. A badanie porażenia wykonamy metodą kubeczkowania© rozpowszechnianą przez Randy'ego Olivera, dużego amerykańskiego pszczelarza prowadzącego witrynę http://scientificbeekeeping.com. Polecam jego teksty. Często kłócą się z nawykowym widzeniem świata. Ale zawsze podparte są literaturą naukową, a często i jego własnymi eksperymentami.
Zaraz po długim weekendzie majowym ustawiłem pierwszą rodzinę wychowującą, aby w połowie maja przełożyć pierwszą serię larw. Wszystko z myślą i intencją, aby pomnożyć pasiekę. Plan docelowy: 80 jednostek, czy to w formie pełnowymiarowych rodzin, czy to odkładów, a właściwie to już nukleusów, bo w pełni funkcjonalnych i odpasionych.
Chęci były wielkie, a wyszło jak zwykle.
Pierwsza seria, jak to zawsze początki, była trudna, ale dała 16 mateczników.
Druga seria dała zaledwie 7 (słownie: siedem) mateczników. Trzecia seria nie dała nic, co sugerowało, że nie udało się odsiać matki z ula. Cóż, podobno zdarza się, że po ulu krążą dwie matki. Ale ja szykowałem rodzinę wychowującą następująco:
- 10 dni przed planowanym przekładaniem larw strzepywałem wszystkie pszczoły, ze wszystkich ramek (głównie wielkopolskich) do dolnego korpusu z ramkami Zandera, zaopatrzonego docelowo w 2-3 ramki suszu, a reszta z namalowanymi starterami - córki przyłożyły się do pracy mając w perspektywie zakupy deskorolek i nie pożałowały wosku. Ich startery okazały się wystarczające, aby zasugerować pszczołom, gdzie należy budować. Na dolny (czyli pierwszy, liczy się od dołu) korpus kładłem kratę odgrodową i oddawałem resztę ramek, na których łacno można się było doliczyć od 10 do nawet 13 ramek z czerwiem w różnych stadiach. Przez następne 10 dni matka (zgodnie z planem przebywająca w pierwszym korpusie) miała otrzymać kolejne plastry do czerwienia i obłożyć jajkami wszystkie dostępne komórki. Ale to mniejsza.
- Po 10 dniach przychodził dzień przekładania. Czerw kryty dojrzał, albo się wygryzł, czerw otwarty w górnych korpusach stał się zakrytym. Szybka kontrola, czy nie zawieruszyły się gdzieś jakieś mateczniki i można zabierać matkę. A to już było dziecinnie proste - wystarczyło tylko zabrać pierwszy (czyli dolny) korpus na inną dennicę.
- Ponieważ wszelkie ptaszki ćwierkają, że mateczniki lepiej się udają, kiedy pszczoły zostaną dobrze zgęszczone na ograniczonej przestrzeni (co ma im zasugerować nastrój rojowy), z pozostałych korpusów zabierałem wszystkie oprócz jednego (o ile jeszcze jakieś były), a pszczołę strzepywałem do ula. Nadmiarowe korpusy najsampierw powierzałem innym rodzinom, póżniej, kiedy plastrów przybywało, dawałem na ul, w którym przebywała stara matka (no, nie taka znowu stara).
- Kilka godzin po tej operacji przystępowałem do przekładania larw. W tym sezonie do operacji dołączyła moja najlepsza z żon, więc przekładając na dwie listewki hodowlane, jedną obsługiwałem ja, drugą ona. Taka mała konkurencja, komu to lepiej wychodzi. Nie powiem, komu lepiej, bo to wstyd.
- Listewki hodowlane wędrowały do osieroconego pnia w celu zamiany w dorodne mateczniki.
Jak widać, procedura "na papierze" wydaje się pewna. A jednak coś nie zagrało.
Po pierwsze primo, przepowiadałem, że skoro Zimnych Ogrodników nie było w terminie, to pewnie w ogóle ich nie będzie. I wykrakałem: przyszli. Miesiąc później. Obcięli wziątek lipowy i kazali pszczołom wypędzać trutnie, i zwijać się w kłęby zimowe. Przymrozku nie było, ale było zżeranie jaj i larw. I wielka ulowa złość.
Po drugie primo, jak już Macieju bierzesz się za wychów matek na własny użytek, to policz dokładnie, ile masz sprzętu, a ile go potrzebujesz. I zapewnij sobie, że 1 kwietnia będziesz miał wszystko na gotowie, czekające, tylko brać! Bo dłubanina w stolarni podczas zajętego sezonu wychodzi co najwyżej tak sobie. A człowiek traci energię, którą snadnie by mógł przeznaczyć na pszczoły.
Po trzecie primo, kiedy bierzesz się za wychów matek na własne potrzeby, to zaplanuj sobie serie tak, aby każda kolejna zastępowała poprzednią. A gdzie? A na toczku, gdzie postawiłeś swoje uliki weselne.
I wcale nie mam tu na myśli trybu pracy z sowieckich podręczników. Rzeczywistość po prostu może się okazać brutalna: w tym sezonie skuteczność unasienniania sięgnęła u mnie 60%, nie więcej. Czyli 4 matki na 10 nie wróciło z lotu godowego. A może być gorzej (no, może być i lepiej, ale to wcale nie przeszkadza). Ale jeżeli serie zostaną ułożone w kalendarzu tak, aby odbieranie mateczników z rodziny wychowującej następowało w momencie, kiedy mija już pora unasienniania którejś tam serii poprzedniej, to w razie potrzeby łacno możesz podkładać nowe, świeżutkie mateczniki do rodzinek weselnych, którym się nie udało. W ten sposób nie tracisz pszczoły, a tempo przyrostu nowych odkładów jest wciąż zgodne z sukcesem hodowlanym.
Po czwarte primo, jak już ułożysz sobie taki kalendarz, jak opowiedziałem powyżej, to się go, panie Macieju, trzymaj! Bo jak przepuścisz serię, to akurat wówczas większość Twoich matek nie wróci z lotu. Tak to już w życiu jest. Pogoda się spsi, przyjdą psi, albo szerszni, albo kwicoły nalecą się na pasiekę... To jest, kurde blaszka, rolnictwo w zasadzie, czyli praca z żywymi istotami. Margines błędu jest niewielki, a ryzyko wprost przeciwnie.
Po piąte primo, jak już zakładasz rodzinę wychowującą, to najlepiej załóż od razu dwie. Nie żałuj czasu i potu na to, bo jeżeli jedna się nie uda, to może uda się ta druga? A wtedy w każdej serii będziesz mieć mateczniki. A przecież wychów w.w. metodą nie wyklucza rodziny z produkcji, więc nie masz strat.
Wystarczy tej wyliczanki.
Nie wszystkie serie były kiepskie. Któraś tam kolejna seria, zwana urodzinową, bo mateczniki pobrałem w swoje urodziny, dała prawie 30 sztuk. O, takich wyników oczekuję. Tak to ma właśnie wyglądać. Ale, jak to powiadają nasi bracia (jak wiadomo, było czterech braci: Lech, Czech, Rus i Prus) z Zachodu: Einmal ist keinmal. Norma zawodowa dla liczby podanych larw do rodziny wychowującej wynosi właśnie 30 (słownie: trzydzieści). Zakładają 90% przyjęć. Ha-ha-ha. Może za 10 (słownie: dziesięć) lat mi się coś takiego uda. Wniosek: trzeba podawać znacznie więcej larw, żeby pszczoły mogły sobie wybrać. To odciągną te prawie 30 mateczników. Byle rodzina wychowująca została prawidłowo zmotywowana i zaopatrzona do pracy.
Innym problemem, który napotkałem w tym sztucznym wychowie (jako naturalne uznaję dowolne metody polegające na skłonieniu pszczół do zakładania mateczników na samych plastrach, ale wtedy nie uzyskujemy efektu mnogości, musimy częściej zaglądać i częściej skłaniać - za to matki częściej wychodzą niezłe), to jakość wygryzionych matek. Dostałem informację zwrotną od Wujka Pszczelarza, który dostał ode mnie dwa mateczniki z pierwszej serii: jedną matkę wyrzuciły wkrótce po wygryzieniu, drugiej pszczoły się pozbyły parę tygodni później i już na jej czerwiu założyły nowy matecznik. Takie rozwiązanie na razie mi pasuje, ale to pierwsze to nie za bardzo. Fakt, dwa mateczniki dla Wujka przechowałem w słoiczku na kotle grzewczym, ale nie było tam przez noc 32 stopni Celsjusza, tylko znacznie mniej. Zatem larwy nie miały najlepszych warunków znacznie dłużej, niż ustawa przewiduje. Może to dlatego nie za dobrze się udały?
W związku z gwałtownym napływem mateczników musiałem znowu podreptać do stolarni i narobić sprzętu. Tym razem wreszcie postanowiłem wypróbować ulik dzielony podkarmiaczką, czyli Webster Moveable Division Board Feeder, do czego przymierzałem się od zeszłego roku.
Prototyp, jak to prototyp - wykazał zalety i wady pomysłu. A było ich wiele, zarówno jednych, jak i drugich. Teraz zastanawiam się, jak usunąć wady, a pozostawić zalety. Ale pierwsze odkłady już w ulikach nowego typu.
Z prób poławiaczy wyszło niewiele. Po dwóch tygodniach postanowiłem je zabrać. Na pasieczysku oddalonym od domu zbierały jeszcze mniej. Hipoteza robocza: oka siatki poławiacza są jednak zbyt wielkie i pszczoły przedostają się przez nie razem z obnóżami pyłkowymi. W wolnej chwili trzeba prototypy poprawić i sprawdzić. Obawiam się, że wydarzy się to dopiero w następnym sezonie. Szkoda.
Od kolegi Borówki z pasieki Warroza dostałem dwie mateczki jego chowu. Jedną w formie odkładu na dwóch ramkach. Muszę powiedzieć, że jestem z deczka zaskoczony, jak szybko i sprawnie zaskoczyła i zaczęła się organizować w nowym ulu. Bardzo miło się na to patrzyło. Ta druga (prezent urodzinowy, dziękuję jeszcze raz) również dostarczyła zdziwień: miała tak silny feromon, że pszczoły z ramek, które miałem zamiar dla niej przeznaczyć, wyczuły klateczkę przewożoną na drzwiczkach samochodu i zamiast grzecznie dać się zanieść do ula, zaczęły się gromadzić w aucie. Przepędzenie ich zajęło mi chyba z godzinę, a i tak maruderzy wyłazili ze szpar jeszcze przez kolejne dwa dni. Myślę, że to dobry materiał. Szkoda, że już nie zdążę go namnożyć w tym roku.
Wziątek lipowy został przerwany dość gwałtownie przez falę zimnego powietrza z przelotnymi opadami deszczu. Szło dość dobrze, aż tu nagle - CIACH! Zaczęli latać zwiadowcy szukając czegokolwiek. Dobrały się do wiadra z ciastem, wylizały podłogę w przyczepie, wreszcie wzięły się za rabowanie słabszych. Nie wiem, ile z nich przetrwa ten kryzys, zobaczymy. Przeleciałem się po pasiekach i pozwężałem wylotki jeszcze bardziej. Mam nadzieję, że matki zdołają się przecisnąć na lot weselny. W drugim przelocie podkarmiłem odkłady i zerknąłem, jak sobie radzą: siedzą na swoich ramkach, bez względu na to, kiedy zostały utworzone. Nic nowego nie budują, wiele z nich ignoruje podany syrop. Prawdopodobnie dlatego, że nie mają też pyłku. Ale musi to mieć też związek z ich obyczajami - jako częściowe (a konkretnie większościowe raczej) AMM (Apis Mellifera Mellifera) wykazują cechy zachowania dostosowane do naszych warunków i pewnie po prostu umiejętnie czekają, zwinięte w kłębiki, na poprawę warunków. Po co inwestować energię w rozwój, skoro w polu pustki?
Wujek Pszczelarz sprawdził statystyki opadów i wyszło mu, że tej wiosny dostaliśmy zaledwie 1/3 (słownie: jedną trzecią) średniej wieloletniej dla tego okresu. To właśnie się nazywa susza. Nie 60mm tylko 20mm w czerwcu. Dwa centymetry deszczu przez trzy miesiące. Tyle zwykle pada w styczniu i lutym, paradoksalnie. Łąki przypominają Sahel, żadnych chwastów poza najodporniejszymi. W wilgotniejszych kątach pojawiła się komonica, której w ostatnich latach nie widziałem tak dużo, choć to wcale dużo nie jest.
Najbardziej boję się o odkład z kupną matką sztucznie unasiennioną od Dawida Lutza. Został zaatakowany przez szerszenie i trwało to przez cały tydzień, zanim się pojawiłem na pasieczysku i to zauważyłem. Ale pszczoły w środku są. Koledzy doradzali, aby rodzinkę wywieźć w inne miejsce. Postanowiłem zastosować się do ich rady.
Tak w ogóle to przygoda z lutzówką jest kolejnym kamyczkiem do mojego ogródka z przekonaniem, że trzeba koniecznie dorobić się własnych pszczół. Chrzanienie się z kupnym materiałem zarodowym przypomina rozkosze posiadania jaja Fabergé : drogo, nieporęcznie, ryzykownie, korzyść niepewna. Koniecznie muszę zacząć polegać na własnym materiale, ewentualnie wymienianym między kolegami. Żadnych drogich zakupów. Pojedyncza mateczka zarodowa może nie przeżyć zimy tak samo jak każda inna. Własny materiał zwykle występuje w wielu egzemplarzach, ryzyko się rozkłada.
Przewiozłem je pod dom, ale tam znowuż mam rabunki. Na razie trzymam zamknięte, ale w końcu muszę je otworzyć i nalać im syropu. Jakoś będą musiały sobie poradzić.
Wiosna dobiegła końca, pszczoły zezłoszczone tkwią w swoich ulach, bo nie ma co zbierać. Odkłady wegetują podlewane przeze mnie okazjonalnie syropem cukrowym, bo zeszłe lata (i zimy) dowiodły dowodnie, że wszelkie dywagacje o korzyściach płynących z głodówek leczniczych nie dotyczą pszczół w najmniejszym stopniu.
Chciałem dociągnąć pasiekę do liczby 80 pni na zimę. Już wiem, że się to nie uda. Układ urlopowo-wakacyjny zestawiony z tegorocznymi pożytkami kończy sezon razem z czerwcem. W każdym razie sezon mnożenia. Potem jeszcze tylko jedno miodobranie, kubeczkowanie, przygotowanie do zimy. Tak to sobie układałem w głowie i na papierze jeszcze w grudniu. I to akurat okazało się trafnym przewidywaniem.
W ostatnim przejeździe, z podkarmianiem odkładów, chciałem zrobić jeszcze parę łokełejów, bo mam takie rodziny, co to z nich pożytku żadnego nie ma, więc może chociaż pomnożyć, a jak dożyją wiosny, to posłużą jako dawcy czerwiu do odkładów. Ale żal mi się zrobiło. To nie najlepszy czas na takie manipulacje. W zasadzie powinienem czekać, aż się pojawi pożytek, ale wtedy, obawiam się, będzie już za późno, aby taka rodzinka zdołała odchować nową matkę i zbudować się do zimy. Podałem zatem tylko korpusy websterowskie nukleusom pierwszej serii, które co prawda tkwią na trzech ramkach, ale może sobie na tym syropie pobudują ramek, to na nawłoci się upasą do zimy.
Czekamy bowiem na nawłoć. To dotychczas najpewniejszy pożytek na moich terenach, ale jak to będzie w tym roku? Każdy rok jest inny od poprzednich (odważę się wysnuć przepowiednię, że jest także inny od następnych), niesie ze sobą nowe nauczki, nowe wyzwania, nowe fascynacje.
A chciałoby się tak, żeby był po prostu lepszy od poprzednich. No, zobaczymy. Jeszcze się ten sezon nie skończył.
Komentarze