Zaspałem z notatkami pasiecznymi, a pomimo, że dokładałem starań, aby do pszczół nie jeździć (praca nad przywróceniem dzieci do szkolnej rzeczywistości po ponad roku tak zwanej nauki zdalnej zajęła nas prawie bez reszty), to przecież starałem się trzymać rękę na pulsie. Przynajmniej po to, aby naturalną tendencję pszczół do rojenia wykorzystać na swoją korzyść.
Anomalie pogodowe sprawiły, że pszczółki, choć rozwijały się z siłą wodospadu, to trochę opóźniły rójki. Tegoroczna aura coraz bardziej przypomina mi jednak powrót do miejscowej normy sprzed wielu lat. To ostatnia dekada z okładem była odchyleniem na rzecz suszy. Teraz jest właśnie tak, jak powinno być - rośliny rosną jak oszalałe, a pszczoły po nich latają - właśnie tak samo.
(A ja w tym roku postanowiłem nie brać miodu!)
Obfitość tegoroczna objawiła się nie tylko na pszczołach, ale też na mniej porządanych stworzonkach, które rozmnażały się jak szalone. Motylica np. założyła kokon w gnieździe USB w moim laptopie.
Na przeznaczonym do likwidacji pasieczysku zdarzyło mi się chyba jakoś nie dopilnować miski karmieniowej, która opadła na trawę i napełniła się deszczem. Obfitość tegoroczna sprawiła, że wkrótce w niej pojawiły się traszki. Co pokazuje, jak wielka jest siła natury. Tak wielka, że (i tu niech każdy sobie wybierze):
- gdyby jej nie przeszkadzać, to by nas pożarła bez zakąski
- wystarczy jej nie przeszkadzać, sama się odbuduje
Tak czy owak, dzięki pewnemu opóźnieniu rojenia, zdołałem jednak przejechać się po pasiekach i sprawdzić te nędzne resztki pszczół, które mi pozostały po zimie. A po sprawdzeniu: podzielić. W ten sposób praktycznie dwoma podejściami odbudowałem pasiekę niemalże do stanu sprzed zimy. Niemalże. A resztę załatwił sezon rojowy.
Wyroiła mi się ostatecznie tylko jedna rodzina. Nie wiem, dlaczego właśnie ona, bo na wiosnę wcale nie wyglądała na petardę. Różne takie tam pogwarki kibiców, że niby skrajna w rzędzie, tutaj też się nie liczą, bo była jedyna w rzędzie i na całym toczku. Ale że po wyrojeniu była wciąż całkiem spora, i tak ją podzieliłem. A potem zaopatrzyłem w matki kupne te odkłady, które jednak nie mogły się pochwalić zdolnością nalania z pustego w próżne. Od czasu do czasu wypada coś zamówić u miejscowego chowacza matek, bo inaczej nie będzie miejscowego chowacza matek.
Tak szczerze mówiąc, to w tej całej biedzie znalazłem jakiś pozytyw: otóż padły mi wszystkie rodziny na ramce wielkopolskiej i już widziałem to ognisko, które zakończy ten etap mojego pszczelarskiego życiorysu i pozwoli ograniczyć się do zaledwie dwóch ramek (dadanowskiej i zanderowskiej). Ale rójki przekreśliły ten piękny plan.
Ponieważ nie bardzo miałem ochotę zbierać porozstawianego tu i ówdzie sprzętu pszczelarskiego, stworzyłem dosłownie dziesiątki dobrze wyposażonych komórek do wynajęcia dla rójek. Co przyniosło spodziewane efekty. Np. na pasieczysku ROB udało mi się zrobić 4 odkłady z dobrze upasionej zeszłorocznej rójki (czyli razem wyszło 5 uli), a do tego drugie 4 rójki wprowadziły się do pustostanów.
Ochota, nie ochota, ale 2 pasieczyska poszły do likwidacji. Jedno już pozbierane, drugie zaskoczyło mnie powodzeniem w łowieniu rójek: kiedy zajechałem tam z przyczepką, aby wykonać pierwszy transport, stwierdziłem, że te właśnie ule, które zamierzałem zabrać, zostały zasiedlone. Po wywiezieniu stamtąd odkładów na miejscu pozostały więc trzy dość wypasione jednostki.
Uczynione na zewnętrznych pasiekach odkłady przywiozłem pod dom, a następnie dokonałem podziałów wśród miejscowej ulowni w liczbie czterech jednostek, które dożyły do czerwca. Jedna zdążyła się wykruszyć w maju, czego się zresztą spodziewałem obserwując, jak raźno wokół niej krążą szerszenie. Postawiłem na jej miejscu solidny odkład czteroramkowy. Jeżeli nie przeżyje tej zimy, uwierzę w zaklęcia Jacka Merca z pasieki Polisz Miód, który twierdzi, że są takie miejsca na kuli ziemskiej (z dokładnością do pół metra), na których ul postawiony rozwija się jak szalony. I też takie, na których postawiony zdechnie zawsze i z dobrą gwarancją skutku. I nie zawsze się da rozpoznać, które miejsce jest dobre, a które złe. Cóż, jeszcze mam za krótki staż pszczelarski, żeby się wypowiadać w tej materii. Zatem pozwólmy sobie na taki mały, anegdotyczny eksperyment.
W tym odcinku nie zamierzam zamieszczać podsumowania poszczególnych toczków, ponieważ ogólne tegoroczne bałaganiarstwo nie sprzyja prowadzeniu ścisłej ewidencji. Teraz zresztą i tak nie ma to większego znaczenia. Jakąś radość mi sprawia, że udało się zrobić kolejne podejście do dzielenia potomków po łukaszowych P18, które robotne i złośliwe, ale jednak wydają się na razie bardzo odporne. Pomimo słabych efektów prób ich namnażania, przecież wśród tych 7 pni, które dotrwały do połowy maja, aż 2 pochodziły właśnie od Pasieki Łapa, z zaledwie jednej matki, którą kiedyś dostałem pocztą i która przetrwała u mnie trzy sezony bez leczenia. Dziękuję Łukasz.
Komentarze