Zima sobie mija (zbyt) powoli, a my liczymy padłe pnie...
Ot, znowu jakieś tam zagajenie, które ma przyciągnąć i utrzymać czytelników.
O truizmach pszczelarskich
W pszczelarskiej, kilkuletniej już, praktyce zetknąłem się ze zjawiskiem, które zapewne nieobce jest żadnemu środowisku branżowemu, lubo hobbystycznemu: tajemne święte prawdy. Powtarzane z nabożnym namaszczeniem, czasem jak modlitwy, czasem jak przekleństwa (klątwy też).
Ze zdumieniem niejakim konstatuję, że wielu nowicjuszy nie zadaje sobie trudu, aby choćby przeczytać jakąkolwiek książkę o chowie pszczół (już tam nie koniecznie zaraz polską bibliję pszczelarstwa, czyli "Gospodarka pasieczna" Wandy Ostrowskiej), już choćby broszurkę jakąś. Z drugiej strony mamy rzeszę (rzeszunię) zapaleńców, którzy przeczytali wszystko, nie to, co udało im się dorwać w pazury, ale literalnie wszystko. Nie tylko o pszczołach, ale i o leczniczych właściwościach miodu, propolisu, jadu, wosku, powietrza ulowego, wszystkiego, o technice budowy apidomku, obowiązkowym wyposażeniu pracowni pasiecznej we włoskie kafelki, o genetyce pszczół, pszczołowatych, błonkoskrzydłych (rykoszetem), o zastosowaniu martwych pszczół w kosmetologii, o chemii molekularnej apitoksyny, zjawiskach kwantowych zachodzących w żołądku podczas picia roztworu woda+miód w proporcji 5:1... W ten sposób środowisko, które w gruncie rzeczy powinno (z naciskiem na "powinno") składać się z ludzi w miarę normalnych, przerośnięte jest dwiema grupami ekstremistów: ignorantami i pomieszańcami. Czyli takimi, którzy kompletnie nic nie wiedzą, nie rozumieją, ale się wypowiadają oraz takimi, którym ilość pochłoniętej w nienawykły do takiego wysiłku mózg wiedzy pomięszała szleje i oni... Też się wypowiadają.
Dla dokładności: mnie bliżej jest do tych drugich, bo w samym początku kariery, ogarnięty stanem zwanym z angielska bee fever (kto nie czyta, ten może sobie filmik obejrzeć), przeczytałem naprawdę sporo. Ale nie wszystko - i tu jednakowoż upatruję niejakiej nadziei dla samego siebie, że nie tak kompletnie mi się wszystko pomięszało. Np. w ogóle mnie nie zainteresowały błogofilne właściwości jadu pszczelego. Genetyką zainteresowałem się tylko z grubsza, dopóki nie połączyłem faktu, że zasadniczo wymiana genów między pokoleniami pszczół dokonuje się w powietrzu i wiele niewątpliwych mądrości hodowców mogę, jako mały pszczelarz, z ograniczonymi środkami, wsadzić sobie w buty. Tak zasadniczo to ponieważ jestem raczej leniem, włożyłem dużo wysiłku, aby znaleźć (bo samodzielne opracowanie jest nieco trudniejsze) metodę pszczelarską, która wymaga naprawdę minimum wysiłku i pracy. Czyli tak zwane lejzy bkpn, po naszemu nie mające nazwy, bo przecież pszczelarz u nas nie może być leniwy (ule i cała pasieka mają błyszczeć!). A skoro nie może być, to nie jest. Tako rzecze oficjalna wersja, że pszczelarz jest pracowitym jak pszczółka, zawsze słodko uśmiechniętym, miodopłynnie się wyrażającym Kubusiem Puchatkiem. Koniec dygresji.
No więc ze zdumnieniem niejakim konstatuję, że w mediach społecznościowych, w informacyjnej bańce obejmującej pasjonatów pszczelarstwa, roi się od specjalistów, którzy po jednozdaniowym opisie początkującego podają autorytatywną diagnozę sytuacji w jego ulu, który być może znajduje się 500 kilometrów od nich. Na podstawie jednej foci umieszczonej na fejsie, co do której nie ma nawet pewności, że pytek ją uczynił, wyrokują, a to że pień był źle karmiony, a to źle leczony, albo nosemoza (której obecność można stwierdzić tylko w laboratorium)... Najśmieszniej, jak opowiadają, że gdzieś tam są, albo nie ma bakterii, grzybów, pasożytów, których na oczy nigdy nie oglądali. Mądrzą się np. na temat higieny w ulu, bo tak przeczytali w "Pszczelarstwie". Ale gadają o tym, jakby sami to przećwiczyli i na własnej pasiece sprawdzili. Tak, pucowali styropianowe korpusy ługiem, gdy na swojej pasiece mają drewniane WZ-tki po pradziadku... Tak czy owak recytują przenajświętsze prawdy zasłyszane, albo przeczytane, ale nie wyćwiczone. Jest to jakiś mechanizm psychologiczny ludzkiego stada, ewentualnie tylko męskiego (jednak przeważająca większość pszczelarzy to mężczyźni), że należy ustanawiać takie pseudo-normy. A to że sweter może być tylko czerwony, a to że buty tylko bez obcasu, a to że jak ule to tylko korpusowe... Że tylko nowoczesna gospodarka pszczelarska się liczy, reszta to paproki, gówniarstwo i śmiecie, przez których pewnie niedługo zjedzą nas żywcem zaborcy (Austria w szczególności). Tylko my mamy rację, bo podążamy za światłymi wskazówkami przenajświętszego profesora, który aby dorobić sobie do pensji, to wygłosił wykład w Mekce polskiego pszczelarstwa: Pszczelej Woli. I skoro powiedział, że warrozę należy tępić 6 razy do roku przy pomocy kumofosu, to święta prawda jest i ja już od dawna to powtarzałem. I nieważne, że w tym samym czasie inny przenajświętszy profesor twierdzi na wykładzie we Wrocławiu, że nie kumafos tylko amitraz i nie sześciokrotnie, a dziewięciokrotnie. Pszczelarze i tak chętnie zapłacą za te w kółko powtarzana mądrości.
A jak się dobrze odpytać już indywidualnie, to się okazuje, że każdy na swojej pasiece robi różne rzeczy po swojemu. Często jak mu jego pomyślunek, albo zdrowy rozsądek podpowiada. Albo lenistwo. Albo zasoby kabony. Albo nerwica, swoja lub małżonki. Tak czy owak, jak już po mszy, to hulaj dusza, każdy robi, jak mu się podobie (dla nieogarniętych: msza jest metaforą takiego świętego spotkania pszczelarzy, na którym profesor wygłasza od dawna znane i wciąż powtarzane w różnych wariantach truizmy i oczywistości, które wierząca pszczelarska brać znowu odbiera niczym objawienie pierwszego stopnia).
Leczenie czyli trucie, a straty stratami
Na pasiece przydomowej nie za wesoło. Przejrzałem na szybko, co też tu się odjaniepawla i niestety, niestety, niestety: kolejne dwa pieńki zostały skreślone z rejestru, a następne w drodze.
Było tak:
Roy[WL] BkfF2[ZD][X] P18F1[ZD] PwF2[WL] Bcr[ZD] BkfF2[ZD][)] HarF2[DD][X] HarF2[DD][X] HarF2[DD][)] BkfF1[DD][)] SurF1[DD][)] BcfF1[ZD] P18F2[ZD][X]
A jest tak:
Roy[WL] BkfF2[ZD][X] P18F1[ZD] PwF2[WL] Bcr[ZD] BkfF2[ZD][)] HarF2[DD][X] HarF2[DD][X] HarF2[DD][X] BkfF1[DD][X] SurF1[DD][)] BcfF1[ZD] P18F2[ZD][X]
Czyli dwa spośród sześciu pni dzielonych na dwoje w nukleusy uczynione 19 czerwca nie dożyły. I kolejne w drodze. Jeden z nich to macierzak BkfF1[DD]. Mierzyłem jego porażenie roztoczami pod koniec października 2019. I wyszło mu 108 sztuk. Umarł zgodnie ze spodziewaniem. RIP. Drugi to też marniak, z którego pożytku żadnego przez cały sezon nie było. Mam takich parę i gdyby nie to, że martwi mnie upadek ilościowy, to muszę powiedzieć, że jednocześnie cieszy mnie odejście pni, których jakość nie przedstawiała niczego interesującego. Czyli jest szansa na jakość. Ale zobaczymy.
Tak czy owak ubytek ilościowy, gdyby mierzyć stanem pasieki przydomowej, już jest spory: 6 padło, 7 żyje. Rzeczywista sytuacja na toczku przydomowym zatem poważnie się zmieniła i wygląda tak:
Roy[WL] [X] P18F1[ZD] PwF2[WL] Bcr[ZD] BkfF2[ZD][)] [X] [X] [X] [X] SurF1[DD][)] BcfF1[ZD] [X]
46% strat w połowie stycznia. Nie najlepiej. Ile dojdzie do marca?
Tak wielkie straty rok w rok nastawiają mnie coraz bardziej pesymistycznie do wszelkich idei nieleczenia. Jednocześnie myśli zaczynają skręcać w poszukiwaniu jakichś skuteczniejszych trucizn, które niczym silver bullet po zgodnym z instrukcją zaaplikowaniu położą kres zarazie. Co mogę poradzić na to, że jednocześnie rozsądek mi podpowiada, że takich środków nie ma? Ewidentnie przeżywalność na pasiece, nawet kompletnie leczonej, zależy wprost od doświadczenia i skrupulatności pszczelarza. Ja, jak wyżej zadeklarowałem, uprawiam leniwe pszczelarstwo, czyli nie chcę być pilny i skrupulatny.
W zeszłym roku postanowiłem odpuścić sobie grupę nieleczoną, bo obawiałem się, że zwiększa odsetkę strat i grozi długofalową zapaścią pasieki, zanim nie odbuduję jej liczebności do poziomu, w którym będę mógł znowu zaryzykować. I nie miało istotnego znaczenia, że grupie nieleczonej straty wyszły podobne do reszty pasieki. Założyłem, że jeżeli zapodam uczciwie i ofiarnie trucizny, to w końcu pasieka się odbuduje, a w tym czasie i tak będę powielał geny z rodzin nieleczonych. Ale i to na razie nie przynosi rezultatu. Owszem, rodziny o spodziewanej wyższej odporności faktycznie się takową wykazują. Ale czy jest to zdolność, czy tylko delikatność ze strony pszczelarza, który akurat nad tymi rodzinami chucha i dmucha?
PS. Jeszcze słów parę o miodzie (i cukrze)
Zdziwion niepomiernie, że ktoś czyta moje wypociny (taka kokieteria, fałszywa skromność), otrzymałem prywatną wiadomość (boć nie dałem możliwości składania komciów bezpośrednio ze strony, trzeba się przyłożyć, znaleźć adres mejlowy i dopiero w ten sposób ganić lub chwalić, ewentualnie dyskutować) od kolegi pszczelarza, który przytomnie, jasno i prosto wyłożył mi, że się mianowicie mylę w kwestii, czy ludzie potrzebują miodu.
Jak ~~niecenzuralne~~ nie potrzebuje? Człowiek ma naturę konsumpcyjną. Miód z towaru żywnościowego stał się luksusowym. Człowiek potrzebuje luksusu. Po za tym pszczelarze muszą z czegoś żyć. (~~niecenzuralne~~ w średniowieczu to głównie robili z niego alkohol, jako produkt uboczny produkcji wosku) A więc alko też nie było potrzebne do życia, tak samo można powiedzieć, więc już od czasów paleolitu nie jest potrzebny. Ale ten argument to złudzenie, bowiem skąd wiesz, że używki, alkohol, narkotyki nie były potrzebne do życia luksusowego. Może inaczej by zaszła selekcja seksualna gdyby nie alko. ~~niecenzuralne~~ ~~niecenzuralne~~ ~~niecenzuralne~~
Tego nie wiesz. A więc to takie jeno pierdololo. Miód jest potrzebny tak jak kolejny smartfon i utrzymanie się producentom słodkiego smartfonu. Człowiek jest chciwy (jak każde zwierzę) i musi gdzieś dawać upust swej chciwości, aby się rozwijać. Skoro ma zapewnienie biololo dobrostan żywności, to musi realizować ten popęd gdzie indziej. Znakiem tego: człek potrzebuje miodu jak smartfona.
Nie sposób dyskutować z w.w. celnymi argumentami. Pozostaje tylko filozofować, czy towar luksusowy jest towarem jakiejś tam potrzeby, ergo czy ludzie go właśnie potrzebują. Jest to pytanie natury raczej religijnej niż merytorycznej, bo całe rozumowanie można utrzymać w porządku zmieniając w nim tylko słowa typu "potrzebują" na np. "pożądają". Każdy, kto wychowuje dziś nastolatki, wie dobrze, że smartfony np. są produktami pierwszej potrzeby, nie drugiej (żywność), nie trzeciej (ciuchy).
Po prostu wydawało mi się, że dość jasno wyargumentowałem stanowisko, że przez "potrzebują" rozumiałem potrzebę natury życiowej, oscylującą gdzieś w okolicy pojęć "przetrwanie", "zdrowie", bynajmniej już nie "dobrostan", "powodzenie", "pomyślność". Do luksusu nawet nie podskoczyłem.
Z powyższego wynika, że chodziło mi o to, że miód nie jest nam potrzebny w rozumieniu raczej gdzieś obok niezbędny, a nie w pobliżu przydatny. Bo użyteczny jest wciąż i niezmiennie, jak dotąd, nie ma co do tego wątpliwości. Gdybyż (nie dajcie bogowie!) stał się nieprzydatny, to można zacząć się bać. Ale jest on na razie zaledwie zbędny, czyli potrafimy się bez niego obejść. Ale - i tu kolega ma najprawdziwszą rację - z racji swojej zbędności etymologicznie stał się (czy też utrzymał się tam niezmiennie) przedmiotem zbytku. Przestał jednak pełnić rolę eliksiru życia, co (wydawało mi się) jasno i dosłownie wyraziłem. Przestał nasycać nasze tkanki zdrowiem, zaczął za to nasycać nasz umysł poczuciem komfortu. Może powinienem był na to położyć większy nacisk?
Choć podstawowa piramida potrzeb wydaje się wciąż sensowną koncepcją, wiemy dobrze, że jeżeli mierzyć skłonność do wydawania środków na dany jej schodek, trzeba by ją odwrócić: po spełnieniu potrzeby podstawowej następuje natychmiastowe ucięcie strumienia wydatków i przekierowanie go na potrzeby wyższego rzędu.
Kiedy kolejna potrzeba zostaje zaspokojona, nie ma mowy o kierowaniu dalszych środków w jej stronę. Co zatem dzieje się w sytych i bogatych społeczeństwach? Otóż pomnę dobrze swoją wyprawę zagraniczną z roku 1994. W rozmowie z pewną miłą Francuzką z klasy średniej (mąż dwójka dzieci, obszerne mieszkanie w dobrej dzielnicy Paryża) dowiedziałem się wówczas, iż wydaje ona nie więcej niż 30% środków na pokrycie wszelkich życiowych spraw, czyli jedzenie, mieszkanie, najpotrzebniejsza odzież, paliwo do Peugeota... Zostawało jej (no, im, im zostawało) 70% środków na co? Na wskazane wyżej przez kolegę towary luksusowe.
W powyższym kontekście kolega ma rację: jeżeli koszty luksusów znacznie przewyższają bieżączkę życiową, to rzeczywiście poświęcić im trzeba stosownie więcej uwagi. A jeżeli uwagi, to i emocji. A skoro emocji, to ich znaczenie rośnie. I w ten sposób luksus staje się potrzebą. Gdy bieżączka życiowa staje się bezwiednie i automagicznie zaspokojoną oczywistością.
Komentarze