Nie, nie chodzi mi o to, że będę się tu wywnętrzał na temat przemijania, choć może i to się zdarzy, zobaczymy. Przemijanie to tylko pretekst do innych rozmyślań pszczelarskich. Będzie trochę szczegółowo, a trochę ogólnie, ot takie tam strzępki, które mi się nazbierały.
Wzór czerwiu
Zacznę od pszczół przedwojennych. Zwróciłem uwagę, że one nie czują jakiegoś silnego popędu, aby wszystko było na plastrze poukładane. Znajszłem też filmik Grzegorza Pawluka, na którym przegląda on ul z ponoć pszczołą baszkirską, czyli kolejna odmiana pszczoły środkowoeuropejskiej, trzymana w barciach. I co one mają ze sobą wspólnego? Właśnie ten poniekąd bałagan. Mniej więcej widać, że czerw jest na środku plastra, wokół niego pierzga, a dalej miód. Ale to nie jest taki piękny wzór, jak spotyka się u pszczół komercyjnych. Wniosek? Ludzie w procesie selekcji zwrócili uwagę na mnóstwo, jak na razie uważam, nieistotnych szczegółów. Wzór czerwiu na ramce selekcjonowano jeszcze w XIXw. w odpowiedzi na ówczesne największe zagrożenie pszczół: zgnilec. Dziś choroba ta jest tylko jedną z wielu, a z powodu warrozy stoi daleko w tyle kolejki do zabicia rodziny pszczelej. Tak czy owak udało się wyhodować pszczoły czerwiące od dechy do dechy równo i płasko - dzięki temu można było jednym rzutem oka ocenić, czy gdzieś tam ten zgnilec się nie czai. Ale nie dotyczyło to pszczół środkowoeuropejskich żyjących po lasach Rosji i Baszkirii (o Polsce nie wspominając). I tak oko wytrenowane na głównie amerykańskich filmikach z jutuba doznaje szoku kulturowego, kiedy przychodzi podjąć ramkę z czerwiem i znaleźć jajka, larwy w odpowiednim wieku, czy coś tam innego.
Wzór czerwiu na ramce pszczoły przedwojennej
Pszczoły środkowoeuropejskie mają za nic estetyczne wymogi, bo człowiek ich tego nie nauczył. A zwracam uwagę Szanownych Czytelników na charakterystyczne zażółcenia odwłoków pszczółek ze zdjęcia - pierwszy pierścień odwłoka! Typowe dla krzyżówki z pszczołą Buckfast albo włoską (tak mi przynajmniej mówili). Znakiem tego ktoś w pobliżu pasieki Dziadka Jana, od którego zakupiłem pszczoły przedwojenne, zaopatrzył się w jakieś importy. Ale na zachowanie tak jakby to nie wpłynęło, co też widać na zdjęciu - na plastrze pozostały resztki rozbieganych owadów, większość pochowała się już dawno w zakamarkach ula.
Obronność
Oto ciekawostka. Z dzieciństwa pomnę, że ostrzegano nas "Cicho tam, idziemy koło pasieki!". Pszczelarz zatem jawił się niczym święty szaleniec, który dobrowolnie idzie tam, skąd inni uciekają (po wypowiedziach Warrena Buffetta "trzeba się starać, by być chciwym wtedy, gdy inni się boją, oraz by bać się wtedy, gdy inni są chciwi", można zrozumieć, jakim cudem pszczelarz w tamtych czasach mógł zbudować dom i wychować rodzinę pracując na zaledwie 50 pniach). W latach 80-tych jednakowoż, gdy pieniędzy nie było, ani nic, co by za nie można było kupić, spędziłem kilka tygodni wakacji na działce u Wujka, który dziś jest jednym z moich mentorów. Graliśmy w nogę obok uli, a kto źle kopnął, ten musiał potem wykonać błyskawiczną akcję odzyskania piłki. I bezwzględnie zarobić żądło, czasem nawet dwa. Trzeba było uważać. Byłem świadkiem rójki, mieliśmy się trzymać na stronie, ale żadnych innych środków ostrożności od nas nie wymagano. Czy one naprawdę były takie złe? Potem przez wiele lat nie miałem do czynienia z pszczołami. Skończyły się też ostrzeżenia przed pasiekami. Prawdę powiedziawszy, osy też jakby mniej dokuczały. Na jednym z żeglarskich obozów (okres okrągłostołowy, dobrze to pamiętam, my wiązaliśmy węzły, a w Magdalence wiązała się nowa rzeczywistość polityczna) ustawialiśmy we wszystkich kątach słoiki po dżemie, a po paru dniach każdy był w połowie wypełniony martwymi osami. Mimo eksterminacji po kuchni wciąż latało ich mnóstwo. Nigdy potem nie widziałem tylu os na raz.
Przepraszam, właśnie że widziałem. W sierpniu Roku Pańskiego 2017 postanowiliśmy wytopić wosk ze starych plastrów. Osy wymieszane z szerszeniami utrudniały oddychanie, tak nasyciły powietrze w pobliżu gara. Ani jednego żądła nie zarobiliśmy. Kiedy powtórka?
Nie mam pojęcia, co naprawdę się wydarzyło przez następne 20 lat. Z przeglądu materiałów statystycznych i słuchania świadectw starych pszczelarzy wynika, że na początku lat 90-tych liczba pni w Polsce spadła o 2/3.
* * *
Z danych dostępnych w necie wynika, że w ostatnich 4 dekadach zaszły dwa ciekawe zjawiska:
- W 1976 roku liczba pni osiągnęła dołek 1120 tyś, spadając o około 22% w stosunku do ostatniej górki z roku 1972. Następnie zaczęła gwałtownie rosnąć, aż w 1985 roku osiągnęła poziom 2605 tyś. Czyli ponad dwukrotny wzrost w ciągu 9 lat, przy czym do 2000 tyś wzrosło w pierwsze 2 lata tego okresu!
- Od 1986 do 2005 roku liczba pni systematycznie spadała, aż osiągnęła stan 1250 tyś. Przy czym w pierwszych 2 latach tego okresu ubyło 900 tyś pni!
Od tej pory uczciwie rośnie i w 2017 roku zanotowano liczbę zarejestrowanych pni w wysokości 1589 tyś. Co się wydarzyło między 1976 a 1988 rokiem?
W innych krajach różnie się to układa. Jednak podobne górki-dołki dały się zauważyć na Węgrzech, w Niemczech i w Finlandii. W Austrii było znacznie łagodniej. W Szwecji między 1987 a 1988 ubyło 95% rodzin pszczelich (ze 180 tyś do 10 tyś). Greków nic nie obchodziło, liczba pni rosła im systematycznie od lat 60-tych i tak do dziś. We Włoszech tąpnęło dopiero między 2006 i 2007 rokiem. Belgom ubywało od połowy lat 60-tych, za to w 1983 gwałtownie przybyło i teraz powoli rośnie. Holandia zaliczyła spadek w 1973 do 16 tyś rodzin, 3 lata później miała 10 razy więcej pni, aby po zimie obudzić się tylko z połową.
* * *
Potem zaczęło rosnąć, od około dekady znowu przybiera lawinowo, co akurat bezpodstawnie przypisałbym chyba spadającemu poczuciu bezpieczeństwa w społeczeństwie. W tym czasie również warroza stała się już powszechnym i codziennym elementem praktyki pszczelarskiej. Prawdopodobnie jednym ze skutków ubocznych jej pojawienia się było wyhodowanie pszczół, które zapomniały, że mają żądła.
Jak muchy.
Jakiś czas temu powtórnie zetknąłem się z wściekłością rodziny pozbawionej matki. W takiej sytuacji cała praca hodowców idzie precz - i pszczelarz powinien o tym pamiętać.
Ale czy hodując pszczoły "łagodne" nie pozbawiono ich jednocześnie jakichś istotnych mechanizmów obronnych? Świadectwa są sprzeczne. Jedni mówią, że ich najgroźniejsze rodziny dają najwięcej miodu. Inni uważają, że to bezproduktywne śmieci. Prawdopodobnie tylko ci pierwsi rzeczywiście mają do czynienia z pszczołami obronnymi, ci drudzy po prostu trafili na chorą rodzinę. Czynników w pracy ze stworzeniami bożymi jest bez liku i nie da się wszystkich uwzględnić prostym, technicznym myśleniem. Wiadomo, że pszczoły zafrykanizowane, choć potrafią dać w kość i nie należy tolerować ich obecności w podbitce okapu dachu, potrafią zbierać całe korpusy miodu - gdzieś tam, na pustyni. Czyli jakby z niczego. Z piasku i wiatru. Już one wiedzą, z czego. Nieliczni w USA (coraz liczniejsi), a wszyscy (bo nie mają wyboru) w Ameryce Południowej, którzy zdecydowali się jednak pszczelarzyć nie zważając na nieuchronną hybrydyzację pszczoły miodnej ze strony tej zafrykanizowanej, wydają się chwalić sobie ten wybór - nie przypomina to co prawda zabawy w Kubusia Puchatka (raczej jakąś odmianę sportu ekstremalnego), ale za to miód zwożą cysternami. Nie mają żadnych problemów z warrozą, bo pszczoły te są niezwykle plenne, okres wychowu czerwiu mają nieco krótszy i mnożą się szybciej, niż nadążają umierać. Innych mechanizmów obronnych chyba jeszcze u nich nie zbadano, bo uczeni też ludzie i wolą się zajmować stworzonkami o łagodniejszym usposobieniu.
Pszczoły bez leczenia
Muszę powiedzieć, że w drugim sezonie pszczelarzenia przeżywałem pewien dół psychiczny. Okazało się bowiem, że:
Pszczoły umierają
Jak nie przymierzając - muchy (wyżej wspomniane). Główną przyczyną jest warroza, która stanowi rodzaj pszczelego HIV: jest wektorem (czyli tramwajem dla) innych chorób, głównie objawia się tym, że pewnego dnia widzimy pszczółki ze zdeformowanymi skrzydełkami (DWV - Deformed Wings Virus), mogą też być ogłupiałe pełzacze przed ulami, czyli PMS (Parasitic Mite Syndrome), który to akronim jest odpowiednikiem AIDS (Acquired Immune Deficiency Syndrome), apóźniej odzyskujemy prawie pusty ul, bo pszczółki umierając poleciały w siną dal, albo dały się zjeść padlinożercom w pobliżu.
Przez jakiś czas modne było CCD (Colony Collapse Disorder), bo wszystko musi mieć swoją nazwę. A mnie się wydaje, że po prostu czasem się tak zdarza, że jak ktoś jest beznadziejnie chory, to opuszcza wszystko i idzie w siną dal, jak nie przymierzając Boryna, co to na progu śmierci pługa się chwytał. Znaczy, dziś to takiego łapią i wsadzają do szpitala, ale kiedyś, dawno temu... U pszczół dalej nie ma szpitali.
Do tego okazuje się, że jeszcze nie poradzono sobie z warrozą, a już czają się na horyzoncie inne zagrożenia! Nie możemy się ich już doczekać. Zwalczanie patogenów pszczelich to świetna zabawa!
W następnych sezonach jednakoż okazało się, że moja pasieka utrzymuje poziom 50% strat, co już jest do wytrzymania, o ile nie nastawia się ktoś na ciężarówki pełne beczek z miodem. Na tym można się już uczyć.
Pszczelarze pszczoły leczą
Pszczelarze pszczoły leczą w sposób dla mnie nie do zaakceptowania (coś jak wsadzić chorą córkę do pieca na dwie zdrowaśki - piec przeżyje na 100%, znachor ma szanse 80%, córka ok. 50%) - stosują środki, których nazwy brzmią jak wyrok: amitraza, kumafos, fumagilina... Mnóstwo innych domowego wyrobu, głównie opartych o dobrą znajomość zielarstwa, co jeszcze może nie stanowi tragedii. Ale jakoś mnie to nie kręci. Ale jest też druga grupa, która (często się nie przyznają) stosuje substancje kosmiczne, jak środki do dezynfekcji chlewni (Rapicid), insektycydy z tau-fluwalinatem (Mavrik), czy środek na wszy dla bydła i trzody chlewnej (Tactic), których w żadnym wypadku nie chcę wprowadzać do miodu, który potem zamierzam jeść!
Popadłem ongi w przydługą dyskusję o bezpieczeństwie tych substancji zgodnie z postulatem Paracelsusa, że istotna jest dawka, a nie sama substancja (wodą też dość łatwo zabić). Nie zamierzam przeczyć tej tezie. Niech sobie będzie, że na tym polu odstaję od racjonalności, w każdym razie takiej, jaką ją widzą inni. Dla mnie na razie przynajmniej, superracjonalne jest unikanie stosowania tych cudności. Może kiedyś mi się odmieni, ale jeszcze nie teraz.
Prawdę powiedziawszy, to kiedy się o tym wszystkim dowiedziałem, przestałem kupować miód. Reakcja całkiem nieracjonalna, bo znacznie więcej świństw, z pełnym przyzwoleniem prawa, pakują producenci np. mięsa (że o żywności przetworzonej to już w ogóle nie wspomnę). Może mi przejdzie, jak rozum się odezwie. Ale tak czy owak, jako pszczelarz, nie chcę robić tego samego. Po prostu - nie.
Pojawia się tu mianowicie taki aspekt, że o ile znam rolnika, który je jabłka, które wyrosły w jego sadzie, spod jego opryskiwacza, to znam też wielu ludzi, którzy mają w tym temacie poglądy (pozytywne mianowicie), ale sami wolą się tej tak zwanej chemii nie tykać.
Większości tych środków polskie prawo nie uznaje za legalne metody traktowania pszczół, ale każdy ratuje swoje rodziny, jak umie. W związku z tym np. Czesi próbują wyprodukować ul, który stojąc na słońcu usmaży roztocza, a oszczędzi pszczoły. Inni do tego celu budują sobie specjalną cieplarkę na bazie oprzyrządowania lodówki (tak, tak, lodówka potrafi grzać, trzeba tylko pomyśleć, jak ją do tego przekonać).
Wobec ewentualnie spadającej skuteczności różnych środków z chemii skomplikowanej do repertuaru doszły (a może wróciły) substancje prostsze, np. kwasy organiczne. Oraz metody mechaniczne, jak usuwanie czerwiu trutowego. Przynajmniej nie trują miodu. Nie występuje tam też zjawisko powolnej kumulacji substancji szkodliwych w środowisku ula, po pewnym czasie nie ma śladu po wykonanym zapodaniu dawki trucizny (nawet w niewielkiej, nieszkodliwej dawce), która ma nie zabić pszczół, a utłuc roztocza. To już jest jakiś plus, przynajmniej dla klientów, a to moim skromnym zdaniem nie mniej ważne, a może nawet ważniejsze niż.
Większość (tzn. praktycznie wszyscy) stosują te procedury lecznicze zapobiegawczo. Nie w reakcji na wystąpienie schorzenia, nie na podstawie śledzenia procesu prowadzącego do schorzenia, tylko zanim ono wystąpi. W założeniu choroba (konkretnie najczęściej - warroza) uznawana jest już za endemiczną, czyli permanentną. Zapobiegawcze użycie akarycydów motywuje się faktem, że Varroa występuje w każdym ulu i nie ma powodu tego sprawdzać: po prostu tam jest. A skoro jest, to wkrótce zabije pszczoły (wniosek dość poprawny). Już chociażby mało popularne badanie osypu Varroa w Polsce wykonuje się tzw. kontrolnym dymkiem. Metodami opracowanymi przez uczonych do tych celów nikt sobie głowy nie zawraca, pszczoły i bez tego są dość pracochłonne. Ale jak trzeba, to każdy pszczelarz ma w pamięci podręcznej odsyłacze do mniej lub bardziej naukowych opinii, z których wynika, że to, co robi jest ze wszech miar dobre i szlachetne. I ekologiczne, przyrodnicze, i w ogóle.
Zatem niektórzy już zaczęli, inni zaraz zaczną, kontrolne odymianie rodzin. Poczytałem sobie net i w ostatniej zimie mogłem zapoznać się (ze zdumieniem) z prostodusznymi wyznaniami pewnego młodzieńca, który zapytał zrozpaczony: Od zeszłej wiosny odymiałem uczciwie co miesiąc, dlaczego moje pszczoły padły?.
Cztery klęski żywiołowe polskiego pszczelarza: wiosna, lato, jesień, zima.
Nieustanna, podyktowana tak zwaną troską, chemizacyjna aktywność pszczelarzy sprowadziła pszczelarstwo do walki z warrozą. Gdzie nie spojrzeć, wszędzie niekończące się dyskusje, jakimi zaklęciami oddalić nieuchronne. Wybuchają ze szczególną siłą jesienią, w porze karmienia i tak zwanej walki z warrozą. Ciągną się przez zimę mniej więcej do lutego. W lutym zaczyna się rozmyślanie, czy na wiosnę jeszcze raz kontrolnie "odymić", czy może jednak zachować "czysty wosk" do celów tegorocznego miodobrania? To znaczy, niektórzy uważają, że jeżeli "odymią" w lutym lub marcu, kiedy "nie ma czerwiu" (w tym roku to raczej nieprawda), to akarycydy nie przenikną do wosku, w którym gromadzi się miód, bo też wówczas jeszcze nie postawili miodowych nadstawek, więc wszystko w porządku, prawda? Dobrze, że ktoś się jeszcze tym w ogóle przejmuje, przecież można dialektycznie odwołać się do producentów mięsa i powiedzieć, że to i tak bez znaczenia, bo z jednej paczki szynki z Biedry pochłaniamy większą dawkę trucizn niż z wiadra miodu. Tak po prawdzie to wszystkie te stwierdzenia szybują gdzieś po niebie fantazji. Zarówno "naturalsów", jak i "chemizatorów".
Cóż, nie o prawdę tutaj przecież chodzi, sam jej się też wcale nie doszukuję.
W marcu krótko lecą rytuały dotyczące ratowania dogorywających po zimie rodzin (umieranie nie jest zerojedynkowe, np. niektórym udaje się przetrwać mrozy, ale w zbyt małej sile, aby dociągnąć do pierwszego wziątku, inne mogą przetrwać, ale nie dadzą miodu na pewno). Czyli łączyć, czy nie łączyć, przy czym każdy osiołek swoją stajenkę chwali i uważa, że co dobre dla niego, dobre dla całego światowego pszczelarstwa. Ja też, choć nie mam w tej materii zbyt wiele do powiedzenia.
W kwietniu rozkręca się dyskusja, jak powstrzymać pszczoły od rojenia (wiecie, te od lat hodowane na nierojliwość, a zatem nierojliwe). To wszystko w atmosferze nieustannych przechwałek na temat długości tego i owego (szabli?), jak nie przymierzając, policjanci na emeryturze. Bardzo to podobne do wędkarskich obyczajów. W zasadzie nie do odróżnienia.
W maju zaczyna się miodowy spas: kwitnie rzepak, pszczelarze liczą słoiki (taaaaaakaaaa ryyyybaaa!) Po miodobraniu zaczyna się liczenie kwiatów na akacji, wróżenie, czy tym razem, może, a jednak! Zanektaruje, czy nie? Dalej ścieżki przechwałek w stylu wędkarsko-mundurowym (niektórzy już podobno zebrali po 100kg z ula!) rozbiegają się na specyficzne dla okolicy pożytki, by zbiec się znowu w czerwcu, w porze kwitnienia lipy (tak, lipa kwitnie w czerwcu). W międzyczasie zaczynają się orgie spadziowców (czerwiec to takie stworzonko odpowiedzialne za spadziowanie m.in. lipy), którzy zwykle głodują i siedzą cicho, ale co kilka lat po prostu kąpią się w miodzie, przy czym raz się udaje jednym, a raz innym. No i w tym czasie mają używanie nad resztą pszczelarskiej hołoty, bo wożą miód beczkami, tak, tak, beczkami. Beczkami z ula.
Konkluzja zawsze jest jedna: masz dużo miodu, jesteś git-pszczelarz. Nie masz miodu - dupa z ciebie, nie pszczelarz. Ponieważ cykle upadku i odbudowy (Zapaści i Ozdrowienia) trwają kilka lat, podawanie leków zmniejsza amplitudę wahań i zwykle rozprasza pechowców na obszerniejszym terenie, większość zapomina, że może za chwilę to oni będą tymi przegranymi. A przegrani myślą, że to już koniec świata i niech wreszcie władza coś z tym zrobi, cholera jasna, na co idą nasze podatki, których tak usilnie staramy się uniknąć!
Wreszcie nadchodzi jesień i znowu zaczynają się zaklęcia, i egzorcyzmy nad warrozą. Czyli znowu przechwałki, komu ładniej się kleszcz sypie. Stanowi to pocieszenie w nieustannym stresie, bo przecież każdy wie, że efekty będą widoczne dopiero na wiosnę. A czy teraz coś się sypie, w zasadzie nie ma znaczenia, bo liczy się to, co na pszczołach zostało, a nie to, co opadło. Ale zawsze miło popatrzeć na usłane trupami kartki A4, o ile w ogóle komuś się chce sprawdzać osyp.
A potem znowu wiosna, znowu lato, znowu jesień...
I tak w kółko.
Macieju.
Czy pszczoły tracą odporność?
Czy zamierzamy pszczołom podawać tak zwaną chemię, czy tak zwane leki z palety naturalnej (np. kwasy organiczne), efekt długofalowy wydaje się identyczny w obu wypadkach: trzeba to robić coraz częściej. Zaglądałem do dostępnych mi materiałów historycznych, grzebałem w necie w ich poszukiwaniu. Dotarłem na razie do jednego pszczelarza sprzed epoki dręcza pszczelego. On stwierdził, że wcześniej nie stosował żadnego leczenia, pasieka kręciła się, jak chciał. Inni starzy pszczelarze (bo ci, co zaczęli się bawić już po nadejściu zarazy też już się zestarzeli) nie mówią wiele, ale czasem coś jednak rzucą... Ze zbudowanego obrazu wynika, że kiedyś dawki były mniejsze. Np. apiwarolu spalano tylko jedną tabletkę (podobno niektórzy wciąż tak robią i jakoś żyją, więc nie chcę tu mirmiłować). Ale na samym opakowaniu dziś zaleca się 4 dawki co 4 dni, a karencja spadła z 3 miesięcy do 5 dni.
W trakcie gromadzenia strzępów do tego felietonu dowiedziałem się o kolejnym opisie działania zespołu Varroa + wirusy, z którego wynika, że wcale nie koniecznie musi nastapić złagodnienie choroby w wyniku selekcji opartej o wybór najlepiej sobie radzących rodzin bez jakiegokolwiek leczenia: dręcz dręczy, dziurawi pszczoły, przez dziury wnikają patogeny (konkretnie DWV czyli wirus zdeformowanych skrzydełek), rodzina coraz bardziej chora przechodzi z trybu rozwoju do upadku, co sprawia, że sąsiednie zaczynają ją intensywnie rabować - w ten sposób zarażając się zarówno pasożytem jak i wirusami, które tutaj właśnie osiągnęły sukces wyprzedzając konkurencję w innych ulach. Rodzina pszczela ostatecznie ginie, ale jej dręczyciele wcale nie - zarażają kolejne w sąsiedztwie. Moim zdaniem model ten dość dobrze oddaje to, co się dziś dzieje na pasiekach. Oczywiście odpowiedzią na to jest, że prawdopodobnie już sama pasieka, czyli zgromadzenie uli blisko siebie, w jednym miejscu, stała się przyczyną i powodem właśnie takiego rozwoju tej jednostki chorobowej. Odpowiedzią byłoby rozproszenie i zmniejszenie liczby pni, aby każdy pozostawał we względnej izolacji, czyniącej rabunek dość mało opłacalnym. Ale do tego raczej nie dojdzie, łatwiej rodziny pszczele przeleczyć. A jeszcze lepiej to byłoby je poddać ścisłej specjalizacji i normalizacji (pracują nad tym instytuty rolnicze):
- nieliczni hodowcy będą selekcjonować pszczoły miodne, łagodne i nierojliwe,
- trochę liczniejsi powielacze (po rosyjsku питомник czyli żłobek), czy też namnażacze, czy też samozwani "hodowcy", będą powielać z reproduktorek sztucznie inseminowanych matki do unasiennienia przypadkowymi trutniami dla uzyskania efektu heterozji,
- jeszcze liczniejsi producenci pszczół będą produkować produktywne, miodne, łagodne i nierojliwe rodziny pszczele w oparciu o te matki,
(tylko powyższym trzem grupom będzie zależało na przetrwaniu pasieki rok do roku)
- najliczniejsi pszczelarze będą kupować te rodziny i matki, osadzać w swoich ulach, następnie odbierać cały miód i wysypywać jesienią pszczoły na żółknącą trawę. Miód sfinansuje życie pszczelarza i zakup kolejnej partii pszczół.
I wszyscy będą zadowolnieni. Miodziarze będą mieć miód, pszczelarze pszczoły... Nie wymyśliłem tego modelu. Istnieje już w innych krajach. Od wielu lat. Tam straty wśród rodzin pszczelich uważa się za normalne, jeżeli nie przekroczą średniej 40%. U nas 30% średnich strat wciąż uznaje się za hekatombę polskiego pszczelarstwa. Ciekawe, dlaczego? Moim zdaniem dlatego, że u nas wciąż większość stanowią hobbyści, którzy mimo wszystko bardziej troszczą się o pszczoły niż o miód. Nie zawsze ich troska jest mądra i skuteczna (jak na przykład moja, ze wszech miar racjonalna, przemyślana, a skuteczna, że aż!), ale troska zawsze lepsza niż jej brak. Pszczołom to pewnie obojętne...
Te napędzone syropem sztuczne pszczoły i tak w dużym procencie nie będą zdolne przeżyć zimy. Aby w ogóle mogły produkować, trzeba będzie je chemizować jeszcze w trakcie sezonu. Tak to się już robi, sam tego nie wymyśliłem!
Sytuacja nigdy nie dojdzie do krachu (prawdziwe masowe ginięcie pszczół). Śmiertelność utrzyma się na średnim poziomie 40-50%. Gdzieś tam będzie to 20%, a gdzie indziej 80%. Czasem dojdzie do unasiennienia jakimś dzikim, lub pół-dzikim trutniem, który przyniesie ze sobą nieprzewidziany przez hodowców zasób genów. W końcu wciąż na świecie na ogromnych obszarach żyją i królują dzikie i pół-dzikie pszczoły. Środkoworosyjska i syberyjska tajga, afrykańskie dżungle, lasy deszczowe Południowej Ameryki... Ale im dalej od tych rejonów, tym pszczoły będą delikatniejsze, chorowite (na dłuższą metę). Ale za to będzie można włożyć gołą rękę do ula, złapać garść pszczół, zgnieść i nie dostać choćby jednego żądła. Miodu pozyskanego z uli stojących na skraju monokultury rzepakowej będzie na tony. Pszczelarze będą się cieszyć.
Czyli pszczoły bez leczenia będą - poza pasiekami. A na pasiekach nie będzie. Bo zdolność do pracy jest wprost powiązana z brakiem porażenia pasożytem. Zatem trzeba pszczoły chemizować, aby mieć zbiory. Chyba że miód stanieje tak, że pszczelarstwo stanie się tylko nieszkodliwym hobby. To wcale nie jest niemożliwe. Ale mało prawdopodobne.
Sztuczne zapylacze
Kolega mi ostatnio często sprzedaje wizję sztucznych zapylaczy, różnych mikro (bo przecież nie nano!) botów, które w zastępstwie pszczół będą jeszcze lepiej zapylać uprawy monokulturowe, na które przecież jesteśmy skazani wobec ciągłego przyrostu ludzkiej populacji. Otóż nie jestem pewien, czy to się szybko wydarzy. Skoro natura zwykle wybiera rozwiązanie wystarczająco dobre, wcale nie zawsze najlepsze, możliwe, że zamiast tego po prostu biznes produkcji pszczół załatwi problem. Byle było gdzie te pszczoły produkować, a wtedy po prostu chętni na zysk rozwiozą je snadnie po sadach i polach. I zainkasują. A te mikroboty może i się pojawią, w końcu w samym rolnictwie mamy mnóstwo różnych sytuacji przyrodniczych. Zatem może wejdą na rynek, ale z pewnością nie na cały i nie tak prędko. Pewne zręby technologii już istnieją, ale od zrębów do gotowego, rynkowego rozwiązania droga daleka.
Mikroroboty mają bardzo poważną wadę obok tej wielkiej, potencjalnej zalety: nie zbierają miodu. Czyli są zwykłą robotą (jak to roboty), zero radości.
A potem nadchodzi starość, choroba i śmierć
Wreszcie okazuje się, że pszczoły, tak czy owak, niesłusznie i wbrew oczekiwaniom - umierają. Wiem coś o tym, bo pierwszy sezon pszczelarski do szczęśliwych nie należał. 98% strat - nieźle, jak na początek. Ktoś powie: dupa, nie pszczelarz. Oczywiście, że tak, co ja wiem po jednym sezonie? Ale swoje oczy mam:
- Nie mając wprawy nie dzieliliśmy rodzin intensywnie, więc ich to nie osłabiło.
- Większości rodzin w ogóle nie zabieraliśmy miodu, a jeszcze dokarmialiśmy.
- Z pozostałych zabraliśmy nie więcej niż 4kg a zwykle maks. 2kg - i też dokarmialiśmy.
- Zgodnie z założeniem pierwszego roku pszczelarzenia postanowiliśmy nie wchodzić z głową i fryzurą od razu na najwyższe C (muzyczne oznaczenie tonu) pszczelarstwa naturalnego, czyli całkowite odstąpienie od leczenia - podaliśmy wszystkim rodzinom tymol. Cóż, gdybyśmy wiedzieli, że i tak padną, to byśmy im go nie dali. Przynajmniej padłyby jako nieleczone i przyjęto by nas do elitarnego klubu hardkorowców wyklętych, którzy podobno (w kilku!) zagrażają całemu pszczelarstwo polskiemu. Tak! Ale zagranicznemu już nie, bo pszczoły przestrzegają linii granicznych i na Białoruś nie latają.
A jednak pszczoły nam padły i to praktycznie wszystkie, skoro przeżyła tylko jedna. Wykonaliśmy zatem podejście numer dwa i zakupili kolejną partię. Tym razem nie tylko nie padły, ale bardzo ładnie się rozwijały, dały nam wielką radość z pszczelarzenia. Oczywiście nie zrobiliśmy numeru hardkorowego, czyli nie puściliśmy tych hodowlanych buchwastów bez leczenia w zimę. Dostały tymol mniej więcej tak samo jak rok wcześniej, a w okresie bezczerwiowym kroplówkę z 3,5% roztworu kwasu szczawiowego, tak zwany OAD (Oxalic Acid Dribble). I co? I żadna nie padła od warrozy. Tym razem dały nam w kość myszy. A największe straty przynieśli nam złodzieje, którzy zabili cały toczek kradnąc miód zimowy, pewnie na bimber - choć to dowodzi, jakimi głupcami są złodzieje, toż taniej byłoby tę samą ilość cukru po prostu kupić.
A tak staraliśmy się być rozsądni. Żadnego łapu-capu. Po troszeczku, kroczek za kroczkiem, sceptycznie i ostrożnie. Ale nie pomogło. Pszczoły umierają, cokolwiek byśmy nie robili. Pozostaje jeszcze tylko jedno założenie: początkującym umierają bardziej. To sprawdzimy w najbliższych latach, kiedy stężenie początkowości stopniowo będzie w nas opadać.
Na razie zatem z 98% dobiliśmy do 50% strat. Niezły skok, prawda? Zobaczymy, jak to wyjdzie w następnych sezonach. Kolejny właśnie się zaczyna, bazie się pojawiły na wierzbach.
Darz miód, jak to mówią złodzieje miodu ;-)
Komentarze