Sezon mija, mija i minąć nie może. Ledwo się ochłodziło, znowu się ociepliło. Deszcz popadał, zrosił ziemię dżdżu spragnioną niczym kania, a teraz znowu gorące powietrze znad Afryki, via Turcja i Bałkany zawiewa nad całą Polskę. Wciśnięty pomiędzy wyż nad środkową Rosją (ojczyzną pszczoły środkoworosyjskiej) i trzy niże nad Morzem Północnym, Atlantykiem i Biskajem, obszar niskiego ciśnienia ciągnie gorąco znad Etiopii...
Jak to mądrze brzmi, tak kosmopolitycznie i w ogóle. Tak czy owak w najbliższych dniach możliwe, że niże atlantyckie przekształcą się w wyże i do spółki z mrozem z Azji Środkowej w końcu ochłodzą nastroje pszczelarzy rozgrzane do czerwoności... A na razie zapewne matki znowu dostały rozkaz czerwienia, a z ramek pewnie zniknie ze 2 kg zapasów zimowych. Ma się ochładzać, ale dość ładna pogoda może się utrzymać do połowy listopada.
W zeszłym roku w pierwszych dniach listopada zapodawaliśmy pszczołom kroplówkę z 3,5% roztworu kwasu szczawiowego. Bardzo skuteczna metoda, pod warunkiem, że zaaplikuje się ją w okresie bezczerwiowym. Wygląda na to, że w tym roku nie ma co się z nią wybierać na pasieki przed Świętami. Za to trzeba zainwestować w cukier i wykonać cegły cukrowe, na wypadek, gdyby zima jednak nadejszła i nie miała zamiaru sobie pójść do końca marca 2019. Co przecież nie jest wcale wykluczone.
Wspomnień czar, czyli nihil novi
Pszczelarze są jak rolnicy - ich naturą jest narzekać, choć główny nawał pracy wykonują we wprost wymarzonych warunkach: ciepło, słońce świeci, kwiatki kwitną... Pot ścieka pod bluzą aż do gaci, ręka puchnie od żądła, a druga się lepi od miodu z propolisem. No tak. Tak czy owak jednym z typowych pszczelarskich narzekań są ceny miodu. I wygląda na to, że ani w kwestii cen, ani w gospodarce pszczelarskiej od bardzo dawnych czasów wcale nie tak wiele się zmieniło. Przypadkiem natrafiłem na dzieło antyczne, autorstwa Marka Terencjusza Warrona pt. De re rustica, gdzie dość obszernie wypowiada się on nie tylko o obyczajach pszczół miodnych, technikach pszczelarskich, ale wspomina coś-niecoś na temat rentowności i produktywności ówczesnych pasiek. I okazało się, że nawet wówczas dzielono pszczoły na dzikie i pasieczne! I potrafiono robić biznes na miodzie!
I tak, aby nie przedłużać: niejaki Seius wynajmował pszczoły za roczną opłatą w wysokości 5000 funtów miodu. Przy czym rzymski funt (libra pondo) mierzył ok. 327g miary nam współczesnej, czyli opłata wynosiła ok. 1600kg miodu. Nie jest dla mnie zupełnie jasne, czemu Seius płacił miodem za wynajem pszczół. Zapewne znaczy to, że on był ich właścicielem i być może płacił za możliwość postawienia ich na czyimś polu. Bo przecież chyba nie właściciel pola płacił miodem pszczelarzowi? W którymkolwiek kierunku by jednak te dobra nie płynęły, zwróćmy uwagę na ilość - niebagatelną z pewnością, skoro mowa o ulach bezramkowych, budowanych na rozliczne sposoby: a to z kory dębu korkowego (uważane za najlepsze), a to z wydrążonej kłody, a to kószki w kształcie prostopadłościennych koszy z łodyg kopru włoskiego wymazane krowim łajnem. A wszystkie one obszerne i wyposażone w jakiś rodzaj zatworu/zwężenia, które stosowano w wypadku, gdy posadowiona w ulu rodzina pszczela była niewielka, aby "nie straciła serca w wielkiej przestrzeni". Ule wieszano na ścianach domostw, w rzędach, acz zdawano sobie sprawę z problemu błądzenia, bo odradzano instalować ich zbyt wiele i zbyt blisko siebie. Te obszerne ule miały po jednej stronie wylotek, a po drugiej osobny otwór, przez który podbierano im plastry z miodem. Tak czy owak, dziś wiadomo, że wydajność produkcyjna uli, w których nie występuje dedykowana miodnia, jest znacznie niższa.
Wiadomo także z przekazów Warrona, że dwaj jego żołnierze z Hiszpanii, bracia Wejaniusze, odziedziczyli po ojcu małą willę (tj. siedlisko rolne) z kawałkiem ziemi nie większym niż juger, co oznacza ni mniej, ni więcej, a ćwierć hektara. I na tej działce, wokół domu, założyli pasiekę, a do tego utrzymywali ogród z roślinami miododajnymi takimi jak tymianek, lucerna tarczkowata i melissa. Ci mężczyźni nigdy nie otrzymali mniej niż 10 tysięcy sesterców za swój miód licząc pesymistycznie, gdyż zwykle nie oczekiwali na lepszą cenę rynkową, tylko sprzedawali go wtedy, kiedy im było wygodnie. Uważano ich za zamożnych, a dlaczego, to zaraz objaśnię.
Otóż z badań historyków wynika, że o ile po współczesnym kursie złota jeden sesterc wart byłby ok. 3 dolary (tj. 12PLN), to z racji różnic w technologii produkcji jednocześnie 4 sesterce, czyli 1 srebrny denarius odpowiadało szczodrej dniówce robotnika w okresie schyłkowej republiki (później doszło do dewaluacji monety). Z tego by wynikało, że bracia Wejaniusze trudząc się we dwóch (i być może z niewolnikami, jak to w tamtych czasach) na ćwierci hektara ziemi rolnej z domkiem zarabiali odpowienik około 2500 dniówek rocznie. Czyli można uznać, że na dzisiejsze warunki prowadzili średniej siły przedsiębiorstwo, zdolne utrzymać w niezłych warunkach 6 dorosłych osób z ich rodzinami. A że prawdopodobnie nikogo nie zatrudniali, a jedynie żywili pewnie kilku niewolników, to byli zamożni.
Z powyższego wynika, że nawet 2 tysiące lat temu pszczelarze potrafili wyżyć ze swojego hobby (choć o hobby wówczas jeszcze nikt zapewne nie słyszał), pod warunkiem, że nie bali się pracy i mieli głowę na karku. Czyli jak dzisiaj.
Pasiekę można było nabyć (jeżeli kogoś było stać na to), albo zbudować od zera łapiąc dzikie pszczoły. Kolumella, zapalony rolnik i miłośnik życia wiejskiego z początku naszej ery, w swojej pracy Res rustica opowiada, jak należy znaleźć dzikie gniazdo pszczół, a następnie jak je przenieść do swojego ula: szukać w pobliżu zbiorników wodnych, namierzać metodą zwaną dziś bee lining, a dalej to już zależnie od okoliczności i miejsca, w jakim pszczoły założyły swoje gniazdo. Powiada, że choć w dziczy stworzenia te potrafią się bronić, to jeżeli pszczelarz dobrze o nie zadba, uchroni od chorób i nie będzie wobec nich brutalny, wkrótce złagodnieją i staną się podobne zwierzętom hodowlanym.
Co się tyczy pszczół, odróżniano dwie ich odmiany: dziką, żyjącą w lasach i nieużytkach, oraz oswojoną, bytującą na ziemiach uprawnych. Przy czym, odwrotnie do współczesnych pszczelarzy, dzikie ceniono bardziej, choć były mniejsze i owłosione, ale bardziej pracowite. Handlowano pszczołami (czyżby działali już wówczas też producenci pszczół?) i Warron zanotował wskazówki dla kupujących. Przy zakupie należało zwrócić uwagę na siłę rodziny (tj. czy obsiada plastry na czarno) i czy buduje równe, i proste plastry.
Znano też propolis, wiedziano, do czego służy pszczołom, a z racji wartości leczniczych na Via Sacra osiągał on znacznie wyższe ceny niż miód.
Już wówczas istniał problem z migdałowcami: uważano, że tak wczesny pożytek z migdałów i derenia wpływa źle na rodziny pszczele i powoduje biegunkę. Zalecano pszczołom picie moczu. Doprawdy nie mam pojęcia, co autor miał na myśli...
Wiele myślałem na temat podań ludowych co do obfitości pożytków kiedyś, a ich kompletnego braku dziś - poniekąd. Otóż jeszcze przed Cezarem pszczelarze stosowali takie sztuczki jak podkarmianie rodzin przy pomocy rozcieńczonego w wodzie miodu (nie nazywam go sytą, gdyż proporcji nie podano). Miało to swoje uzasadnienie, gdyż podbierano mniej więcej tyle samo (procentowo) miodu, co dziś - mianowicie zalecano pozostawić w ulu co najmniej dziesiątą część zapasu, a dziewięć dziesiątych zabrać. Ale najlepiej raz na dwa lata - rodzina "pozostawiona odłogiem" na rok (zapewne po osadzeniu roju) w następnym była bardziej pracowita i zbierała o wiele więcej miodu.
Podbieranie miodu zalecano wykonywać w porach zsynchronizowanych z rokiem rolniczym. Pierwsze miodobranie miało wypadać na heliakalny wschód Plejad, który wyznaczał początek sezonu żeglarskiego. Nie muszę chyba tłumaczyć obytym czytelnikom, że chodzi o początek wiosny? Drugie miodobranie zalecano pod koniec lata, gdy Arktur był w pełni nad horyzontem i trzecie po zachodzie Plejad, czyli przełom października i listopada, jak przypuszczam. Ul na zimę powinien zostać wypełniony, nie zalecano zabierać więcej niż trzecią część zapasu, pod warunkiem, że jest go dużo. Jeżeli ul wydawał się pusty, w ogóle nie należało podbierać.
Jeżeli jakaś rodzina nie wykazywała się stosowną pracowitością, należało wymienić w niej matkę - czyli króla, jak ją wówczas nazywano. Słabe rodziny zalecano łączyć.
Jak widać z powyższego, naprawdę niewiele istotnych rzeczy zmieniło się w pszczelarstwie. Kto sądzi inaczej, niech rzuci kamieniem w swój ul.
Okazuje się, że romantyczna wizja wspinających się na drzewa bartników jest co najmniej niepełna. Podejrzewać należy, że, choć zapewne prości i nieoczytani, to oni również prowadzili bory jak dobrze zorganizowane biznesy, z których utrzymywali swoje rodziny przez całe pokolenia. Pszczelarstwo stanowiło część rolnictwa i w ogóle ludzkiej gospodarki w znacznie większym stopniu, niż to się dziś przypuszcza. Dość pomyśleć, że w starożytnym Rzymie podstawowym artykułem pisarskim była woskowa tabliczka. Teraz wyobraźmy sobie jeszcze raz mapę Imperium:
I pomyślmy, ile milionów tabliczek woskowych potrzebowała biurokracja tego molocha, aby w miarę sprawnie funkcjonować?
Powrót do rzeczywistości
Cóż, z małego wtrętu zrobił się krótki artykuł o historii pszczelarstwa. Tak naprawdę chciałem zrobić kolejne podsumowanie sezonu. Ale tak naprawdę, to dobry czas na to nastanie najwcześniej za dwa tygodnie, kiedy zgodnie z prognozą pogody przejdzie aktualne ocieplenie i pszczoły będą mogły znowu wrócić do kłębów. Powoli klarują się plany na przyszły sezon. Plany, które oczywiście nie wypalą, albo trzeba będzie je realizować zupełnie inaczej, niż teraz to sobie wyobrażam. Bo natura, jak pokazują ostatnie lata, nie zamierza nam życia ułatwiać i każdy rok jest inny od poprzedniego. A także, bez wątpienia, inny od następnego - i w ten sposób odkryłem w sobie talent do przepowiadania przyszłości.
Komentarze