Prace na pasiece uległy spowolnieniu w ten lipcowy, deszczowy wieczór. Siedliśmy z najlepszą z żon przed ekranem, aby po raz siedemnasty obejrzeć znakomity dokument pt. "Więcej niż miód" i w tej właśnie chwili uświadomiliśmy sobie, że... Jeszcze nie odpękaliśmy naszego wakacyjnego wyjazdu! Cóż było robić. Spakować się i jechać.
Zatem nie mieszkając, bo gdzie tu mieszkać, wakacje przecież, zapakowaliśmy się w auto i pognaliśmy do Kotliny Kłodzkiej, gdzie nasz mentor Konrad rozpoczął intensywny projekt przywracania pszczół do ich naturalnego środowiska - czyli do lasów. W międzyczasie poważnie pomnożył swoją pasiekę, aż zaczęła przypominać trochę te z amerykańskich filmów. Tak to jest, jak się ma małe straty zimowe. Bo za zimę zapłacił wręcz pomijalnie. Dopiero kwietniowe ochłodzenie dało mu po tyłku. Ale co to dla nas - pszczelarzy naturalnych, nie takie rzeczy widzieliśmy. Jak się zalicza 98% strat między listopadem i marcem, tyłek twardnieje, choć serce krwawi jak zawsze.
Tak w ogóle to wyjazd był prawie bezpszczelarski. Zaledwie przejrzeliśmy najnowsze odkłady - w górach kwitła gryka na całego, więc miał 100% unasiennionych, wyhodowanych przez same pszczoły metodą łokełej, matek w dobrze samowykarmionych rodzinkach nukleusowych.
Za to rozwijaliśmy się pod kątem prastarej gałęzi pszczelarstwa, czyli bartnictwa. Zwrócę tutaj uwagę, że naturalnym środowiskiem lokalnej pszczoły (czyli środkowoeuropejskiej) był las, lub coś do złudzenia go przypominającego. Grądy porośnięte przez klony, lipy, graby, buki, dęby, z pnącymi się bluszczami, pałętającą po ściółce borówką, maliną, kruszyną... Raj dla pszczół. Tam sobie one bytowały, a ludzie, kiedy odkryli, jak bardzo im smakuje miód, a do czego można wykorzystać wosk, szybko się połapali, że można owadom delikatnie pomóc.
A było to bardzo dawno temu, co można wnioskować np. na takiej podstawie, że słowo "miód" jest powszechniejsze, jeżeli poszuka się w różnych językach nazwy napitku, niż produktu pszczelego (ang. "mead", staroangielskie "medu", niemiecki "met", duński "mjød", litewski "midus", węgierski "mézsör", estoński "mõdu"), tymczasem miód jako produkt pszczeli ma dwie nazwy indoeuropejskie, jedno od rdzenia "med" (grupa Satam) - w tym także "mel" (łacina, greka), drugie od rdzenia "hon" (grupa Kentum). Archeologia językowa może podać tu dwie hipotezy:
- nazwa miodu utworzyła się w językach indoeuropejskich już po ich podziale na dwie duże grupy
- miód jako napój winopodobny upowszechnił się w drugim rzucie z rejonu grupy języków Satam
Oraz wysnuć przypuszczenie, że język polski być może nie przechowuje reliktów językowych.
Takoż patrząc na słowo "wosk" można by przyjąć hipotezę, że niektóre narody grupy Kentum uczyły się pozyskiwania wosku od narodów z grupy Satam (lubo w drugą stronę), bo mają zaimportowaną nazwę z rdzenia "was". Na dzisiejsze można by powiedzieć, że Germanie uczyli się od Słowian. Tymczasem w łacinie i językach romańskich pozostaje nazwa "cera" (greckie "keri"). Obstawiam pierwszy kierunek, a to dlatego, że w litewskim mamy "midus" i "vaszkas", a to język reliktowy. Czyli z tego by wynikało, że romańscy, greccy i germańscy barbarzyńcy tak szybko maszerowali przez obszary Europy Środkowej, że nie zdążyli się nauczyć sztuki pszczelarskiej. Ale idący za nimi protoplaści Słowian (ludy Irańskie, np. Scytowie, Sarmaci) oraz nieindoeuropejscy Ugrofinowie byli już bardziej spostrzegawczy, a może łakomi na słodkości? W formie lekko sfermentowanego, bursztynowego w kolorze napoju. Ale nie piwa. Wspomnieć też warto, że współcześnie popularne w Polsce (oraz innych krajach słowiańskich) słowo "ul" oznacza właśnie "podłużne wydrążenie, zagłębienie", czyli to, co dziś nazywamy słowem "barć", którego historia wydaje się nowsza.
Ale do tematu. Ze zwykłych złodziei miodu leśni ludkowie zaczęli stopniowo zamieniać się w pasterzy pszczół.
I tak najsampierw rozbudowywali potencjalne, naturalne siedliska pszczele, czyli dziuple. Poszerzali ich kubaturę, o ile to było konieczne i budowali otwór serwisowy. Wstawiali doń zatwór i klinowali patykami. Później, w miarę rozwoju technologii, kiedy pojawili się kowale, zaczęli wyrabiać sztuczne dziuple, po słowiańsku zwane barciami. A pszczołom w to graj - skoro pojawiły się miejsca do zasiedlenia, najwyraźniej postanowiły je zająć. I naprodukować miodu, który człowiek mógł im zabrać. W ten sposób, rok po roku, wiek po wieku, rozkręcił się biznes eksportu miodu i wosku z terenów Wschodniej i Środkowej Europy, o czym można już przeczytać bodaj nawet w pismach Herodota. Do tego m.in. celu Grecy założyli nawet porty u ujścia Borystenesu czyli Dniepru, Hypanisu czyli Bohu i Tyrasu czyli Dniestru. Znakiem tego musiało się to choler... Znaczy, bardzo opłacać.
Wkrótce na biznesie położyła łapę lokalna władza. Najsampierw monopol posiedli udzielni władcy, czyli książęta na przykład. Bartnicy byli w pewnym sensie ich pracownikami, choć większość zbioru należała do nich - jako wypłata. Ale już wtedy ściśle określono ich obowiązki, m.in. nakaz corocznego zwiększania liczby barci. Stopniowo do biznesu wchodziły dwory, które odkupywały przywileje, albo otrzymywały je pod jakimiś warunkami. Wtedy bartnicy zaczęli się organizować w bractwa, dla ochrony interesów przed śliniącym się z chciwości szlachetką, co wydaje się oczywiste, bo każdy szlachetka ślini się z chciwości. Posiedli przywilej stawiania w lasach kleci, w których mogli przetrwać w sezonie pszczelarskim i nie kapało na głowę. W następnym etapie bartnicy otrzymali prawo do zakładania gospodarstw w borach (czyli obszarach leśnych, na których prowadzono gospodarkę bartną), w tym prawo do karczowania pewnych działek pod uprawę. Wtedy zaczęły powstawać osady, które dostały nazwy "Bartniki", "Budy", albo "Bory". Ale mamy też taką historyczną nazwę wsi, jak "Bartodzieje", występującą w różnych częściach kraju. To mi wygląda na osadę specjalistów - może najmowali się bartnikom, którzy nie nadążali z realizacją norm dziania, a też wyrabiali kłody bartne? Bo w następnym etapie bartnicy zaczęli stawiać pasieki, żeby nie mieć za daleko do pracy. Pasieką nazywano kawałek ziemi, na którym stawały kłody - na początku na podwyższeniach, czyli stojłach, a potem już tylko na płaskiej podstawce, wprost na ziemi. Zbiegło się to z likwidacją borów, czy to przez wyrąb, czy przez carskie ukazy (bo w międzyczasie prawie wszystkie tereny z gospodarką bartną dostały się pod carat). Wówczas bartnicy mieli prawo "odpilić" część pnia, w którym znajdowała się barć, i postawić kole chałupy w charakterze kłody.
A ile tych kłód stanęło im kole doma, jak już prawie wszystki barcie zdjęli z drzew? Świadectwa są niejasne. Ale mogło to być nawet ponad tysiąc w jednym gospodarstwie. Tak twierdzi dziewietnastowieczny badacz tematu Mikołaj Witwicki. Brzmi to kosmicznie, ale wydaje się możliwe do udźwignięcia dla jednej bartniczej rodziny. Z Lasu Lebedyn wieśniacy dali dziesięcin łącznie 200 stągwi miodu, czyli ok. 50 ton miodu - samej dziesięciny, czyli zebrali ok. 500 ton. W linkowanym źródle stoi, że włościanie utrzymywali w ukraińskich stepach (i lasostepach) po 100 barci lub kószek (lub więcej) w każdej chłopskiej rodzinie.
Rozważania nasze zmierzały w kierunku zbiorów z martwych, lub opuszczonych pszczelich siedlisk, naturalnych i sztucznych. Przecież tak naprawdę bardzo mało wiemy o rzeczywistej gospodarce bartnej sprzed wieków. Możemy się tylko domyślać. Wiadomo, że jesienne podbieranie miodu i wosku, zwane wówczas kleczbą, odbywało się we wrześniu i polegało na odcięciu dolnych części plastrów nie obsiadanych przez pszczeli kłąb - innymi słowy nadwyżki, którą owady stworzyły, ale której z całą pewnością nie użyją ani w zimie, ani następnej wiosny. Nie wiadomo nam jednak, co bartnik robił od maja (wiosenne podmiatanie barci) do września (kleczba), ani od września do maja. Mamy informacje, ile wosku przeszło przez komorę celną w roku 1506 i 1507: 106 tysięcy kamieni, czyli (kamień staropolski = ok. 12kg) ok. 1300 ton wosku. Zgodnie ze współczesnym przelicznikiem oznacza to, że równocześnie mogli pozyskać do 7000 ton miodu - z całą pewnością mniej, bo odcinano także puste fragmenty plastrów, wosk był wówczas droższy od miodu. A mówimy przecież tylko o wosku, który poszedł na eksport. Zakładając, że w czasach, gdy każdy bez wyjątku żył w nieustannym zagrożeniu głodem, nie marnowano niczego, co potrafiono spożytkować. Zatem wybieranie miodu i wosku z wymarłego ula wydaje się czynnością ze wszech miar uzasadnioną. Pamiętajmy, że w dawnych czasach nie istniały bakterie, a myszy i żaby rodziły się z brudu. Ludzie nie obawiali się byle czego, codziennie stykali się z większymi zagrożeniami. Ocenia się, głównie na podstawie danych przekazanych przez aktywnych bartników z Baszkirii, że maksymalnie połowa istniejących barci/kłód była zasiedlona. Baszkirzy relacjonują zbiory ok. 15kg miodu z zasiedlonej barci, ale rezerwat Szulgan-Tasz to potężny kompleks lasów klonowo-lipowych. Bardzo możliwe, że na większości obszarów zbiory z barci były mniejsze i oscylowały około 5kg miodu.
I dalej jakoś to szło, o czym nie będę tu pisać, bo to mój blog, a nie podręcznik historii. Kto zainteresowany, znajdzie sobie dane.
Zorganizowaliśmy z inspiracji Konrada spotkanie bartników z Dolnego Śląska. Okazało się, że jest ich niewielu, ale paru jest. Przybył nawet cichociemny spod Jeleniej Góry, który obsługuje już kilkanaście gniazd, w tym kilka barci. Dysponuje sporą wiedzą i ciekawie nam opowiadał.
Aby kompletnie pszczelarsko nie zardzewieć, pozwoliłem sobie w ramach zajęć terenowych wydziać jedną kłodę bartną, którą później zabraliśmy do domu, aby stało się zadość nowej, świeckiej tradycji, że zawsze coś od Konrada przywozimy ze sobą.
Stanęła obok do cna w okresie bezpożytkowym wyrabowanej paki. Na razie ma sobie stać i schnąć. Muszę jej dorobić jeszcze zatwór z jakiegoś klocka drewnianego, wylotek (choć jeżeli zatwór będzie nieszczelny, to nie potrzeba), może jakieś zaleszczenie i może daszek, aby deszcz nie wsiąkał w pory drewna od góry. To się jeszcze zastanowimy.
Na koniec pragnę tylko zaznaczyć, że pszczoły w barciach żyły sobie samodzielnie, bez leczenia, bez ramek, bez dokarmiania (prawdopodobnie). I jakoś to szło.
Dobranoc.
Komentarze