Ledwo wróciliśmy od Zarembów, rozpakowaliśmy ule, porozpaczaliśmy nad wgnieceniami w dachu samochodu... Zaczęło się. To, na co tak długo czekałem. Pszczoły ruszyły z rozwojem. Hura! Znowu możemy grzebać w ulach.
Zgodnie z rozkazem mentora, do każdego ula powędrowała przynajmniej jedna ramka bez węzy. To znaczy, oczywiście, nie ufaliśmy pszczołom na tyle, że zdołają same się zorientować, do czego służy to ustrojstwo, i w każdej umieściliśmy pasek węzy na zachętę. Wynik był porażający.
Myślę, że lata stosowania węzy jako standardu produkcyjnego w ulach odzwyczaiły pszczelarzy od takich widoków. Ramka Dadanta jest chyba największą w polskim pszczelarstwie, a pszczoły, dobrze rozpędzone, wybudowały ją w całości w ciągu chyba 10 dni. Poza paskiem węzy - wszystko to komórki, w których rosną sobie wesoło trutnie, czyli genetyczne klony matki pszczelej. Nie mylić z mężczyznami - my nie jesteśmy aż tak uwstecznieni.
Nie wiem. Albo źle zinterpretowaliśmy polecenia mentora, albo ich nie zrozumieliśmy - ale te pierwsze trutnie poszły pod nóż. Prawie w całości zostały wycięte. Naprawdę byliśmy kompletnymi neptkami i robiliśmy to w dobrej wierze. Przepraszam, drogie pszczoły.
Na tym zdjęciu widać, że do tego ula podaliśmy do gniazda wcześniej 3szt. nowych ramek. Nie licząc tych, co podaliśmy do górnego korpusu. Aktualnie wszystkie zostały odbudowane. Te w gnieździe. Te w drugim korpusie zostały zlekceważone. Zachodziliśmy w głowę, czemu pszczoły robią nam taki kawał? Przecież w podręczniku stało jasno, że one wprost nie mogą się doczekać, aby zagospodarować następny korpus. Tymczasem pozwoliły się wygryźć larwom, które tam przenieśliśmy z ramkami z gniazda, a następnie najwyraźniej wróciły na dół i tam sobie siedziały.
A w drugim korpusie pozostały tylko puste ramki z węzą i dwie ramki po wygryzionych pszczołach.
Za to na dole robota wrzała.
Nie rozumieliśmy jeszcze jednej rzeczy: ule stojące z przodu były wyraźnie silniejsze, a te z tyłu wyraźnie słabsze. Zauważaliśmy to nawet my, kompletni nowicjusze.
Nie umieliśmy po rozkładzie czerwiu i zapasów rozpoznać stanu biologicznego rodziny pszczelej. Mieliśmy tylko kupę radochy z grzebania w gniazdach błonkoskrzydłym. Przyjemnie było popatrzeć na wianki miodu ponad czerwiem, ale co znaczą zapasy pierzgi gromadzone w komórkach po wygryzionych pszczołach - nie wiedzieliśmy.
Nie pomogło nawet spostrzeżenie, że komórki po czerwiu zalewane są nakropem.
A co mógłby znaczyć taki matecznik? Ha? Nieważne, podręcznik mówił: zniszczyć wszystkie mateczniki. Przepraszam szanowne pszczoły, to się już nie powtórzy.
Uczyliśmy się szukać (bo przecież nie znajdować!) matki. Oczywiście - bez sukcesów. Tylko przypadek dawał satysfakcję.
Panoszyliśmy się w pasiece jak dwa wygłodniałe niedźwiedzie. Przepraszam jeszcze raz drogie pszczółki.
Oczywiście nie wycięliśmy wszystkich plastrów trutowych. Po czterech ulach skończyło się miejsce w 10-litrowym wiaderku. W garze, który poświęciliśmy na pierwszy eksperyment pozyskiwania wosku również nie było miejsca.
Na dobrą sprawę nic nie odbywało się zgodnie z podręcznikiem.
Nikt nam nie powiedział, że gotowany czerw trutowy pachnie jak zupa krewetkowa... Przyjemnie jest przez pierwszy kwadrans, potem chwytają mdłości.
I tak skończył się intensywny (bałaganienie w ulach trwało coś z 10 godzin!) dzień na pasiece. Czy coś nam to dało? Niezbędny trening w grzebaniu w ulach, który z pewnością przydał się w następnych tygodniach.
Komentarze